środa, 19 grudnia 2012

7. „Dowody”


Rozdział 7 „Dowody”
-Więc co zrobimy? – Pytam się.
Shon myśli chwilę.
-Pamiętasz jak wspominałem ci o łódce?
-Nie możemy szukać potwora sami. – Odpowiadam. – Jesteśmy za młodzi i nikt nam nie pozwoli płynąć na schwytanie jego.
Na chwilę milczymy.
-A może znajdziemy jakiegoś specjalistę od potworów w internecie?
-Może… To chodźmy do mnie.
-Dobra.
Idziemy szybszym tempem niż wcześniej, aż docieramy na skraj lasu.
Wchodzimy na dróżkę, a potem na mały chodnik przy ulicy. Omijamy domy i ogródki. W końcu docieramy do mojego domu.
-Mamoo! Jestem! Muszę z kolegą sprawdzić coś na komputerze!
-Dobrze. – Odpowiada mama z kuchni.
-Dzień dobry proszę pani. – Mówi Shon.
-Oo dzień dobry!
Wchodzimy do mojego pokoju i od razu włączamy komputer.
Wpisuję na klawiaturze: <<kryptozoologia Canada>>
Długo szukamy, aż nagle w oko wpadła mi jedna strona o nazwie ‘Mark Wales – kryptozoologia. Poszukiwania Canada.’
-Dzwonimy do niego! – Odzywa się nagle Shon.
-Canada jest wielka. Skąd możesz wiedzieć, że będzie mu się chciało tu przyjeżdżać?
-Zobacz. Ma swoje biuro w Vancouver.
-Z parę godziny jazdy samochodem i statkiem.
-To tak mało w porównaniu do tego co ma odkryć tutaj.
Biorę telefon i wykręcam numer.
-Tylko powiedz, że mamy dowody. – Mówi Shon.
Telefon odbiera kobieta, więc zaczynam się denerwować.
-Halo? – Mówi kobieta ponurym głosem.
-Cz… czy mogę mówić z panem Wales’em?
-Tak. Proszę chwilkę poczekać. – Odpowiada po czym zaczyna głośno wołać. – Wales! Ktoś do ciebie! Czyli inaczej dobra wiadomość dla twojej kariery!
Czyli, że jego firma podupada. Dobrze będzie jeśli mu pomożemy, ale chcę w zamian, żeby on pomógł nam.
-Tak słucham? – Mówi w końcu pan Wales.
-Pan Wales? – Pytam, aby wzbudzić w nim zainteresowanie sprawą.
Nagle mój głos przybiera postać ironicznego i bezwzględnego.
-Tak to ja. – Odpowiada.
-Dzwonię do pana, bo słyszałam, że zajmuje się pan potworami.
-No. Niezupełnie. Jestem kryptozoologiem. Badam badam bardzo niezwykłe istoty i niewyjaśnione sytuacje.
-Aha. – Mamrocze. –Mam dla pana informację, że miasto nawiedza potwór.
-Potwór? Jaki potwór?! – Mówi nagle Wales. – Znaczy się… jaka istota?
Shon zaczyna chichotać pod nosem z mojej strategii.
-Kilkunastometrowa bestia pływa w zatoce Cad… Cadboro.
-Caddy?! – Wykrzykuje nagle mężczyzna?
-Hmm... nie wiem jak się nazywa ten potwór, ale ważne by pan pomógł go złapać.
-Och oczywiście! Zrobię wszystko dla poprawienia sobie wizerunki! – Wykrzykuje.
-Myślałam, że dla nauki. – Pytam podejrzliwie.
-To też, ale wie pani. Nikt od dawna nie wznosił skargi na potwory!
Wtedy zdębiałam. Tak się ucieszył, że nawet zamiast słowa ‘istoty’ użył ‘potwory’.
-Wie pan jak to jest. Raz na wozie raz pod wozem. A więc przyjadę po pana, spotkamy się w Sidney w Canadzie.
-Oczywiście. Mam tam biuro. Będę na panią czekał na ulicy i w mieście podanym na mojej stronie: markwale…
-Znamy pańską stronę i za parę godzin będziemy. Proszę tylko powiedzieć: ma pan łódź i te inne rzeczy?
-Yyy oczywiście, że mam. Nie byłbym wtedy naukowcem, gdybym… nie miał.
-To dobrze, ja dziękuję i do widzenia. – Mówię.
-Ah do widzenia! Do widzenia! – Wykrzykuje Mark.
Rozmowa rozłącza się.
-I jak? – Pyta Shon.
-Mamy po niego jechać. – Odpowiadam z uśmiechem.
Nagle zaczynamy krzyczeć z radości, a kiedy mama wchodzi zapraszamy ją i opowiadamy jej to, czego dokonaliśmy, co się dowiedzieliśmy i całej prawy o Caddym.
-Córciu. Chciałam cię jak najbardziej odwodzić od tego pomysłu, ale twoja zawziętość jest tak wielka, że byłabym złą matką, gdybym ci nie ufała i nie wierzyła, że ci się nie uda.
Po tych słowach czuję się cudownie. Mama obiecała, iż będzie trzymać kciuki. A Shon załatwi jakoś samochód.
-To kiedy możemy jechać? – Pytam.
-Kiedy chcecie, tylko żebyście nie przyjechali bez niczego. – Odpowiada z uśmiechem.
Chwilę później Shon wstaje i mówi. – Idę po samochód.
Zapewne wie, że nie długo nie wytrzymam i chcę jechać teraz.
-Hahah Shon nie śpiesz się. – Mówi mama.
30 minut później Shon stoi przed domem razem z autem.
W drzwiach mama daje mi torby z piciem i jedzeniem.
-Możecie być głodni. – Mówi.
-Dobrze mamo ja idę pa! – Odpowiadam wychodząc.
Razem z Shonem machamy jej przez kilka minut i odjeżdżamy.
-Jak myślisz? Co powie na to, że jesteśmy dziećmi z małą ilością dowodów? – Pytam.
-Spokojnie. On chce tylko swojej sławy.
Jedziemy już drugą godzinę. Po drodze mijamy pełno ładnych krajobrazów, a gdzie nie gdzie domki mieszkalne.
-Ahh gdyby oni wiedzieli, co się ma stać, kiedy kalendarz pokaże jakiegoś stwora. Szczęścia mają mniej, gdyż ocean jest daleko, a jest także pełno innych potworów. – Wzdycham.
-Racja. Jeślibyśmy im powiedzieli to na pewno, byli by przygotowani.


------------------------------------------------------

Niestety "Caddy" za niedługo się skończy ;(
Nadal myślę jak zakończyć całe opowiadanie.
Jest ono strasznie krótkie. Ma teraz 7 rozdziałów a do końca brakuje mi z kilka.
Mam nadzieję, że wytrzymacie tak jak i ja, ponieważ mam już pomysł na kolejne opowiadanie.
Dam wam mój art, który przedstawia (od lewej) Charliego, Julie i Shona.

EDIT: Do rozdziału wkradł się jeden błąd, który naprawiłam, a mianowicie; bohaterowie
mają się spotkać z Mark'iem Wales'em w Sidney w Kanadzie.


wtorek, 11 grudnia 2012

6. „Dopuścić parę promieni”

No i w końcu kolejny rozdział. Piszcie komentarze z opinią. ;)
------------------------------------------------------------------


Rozdział 6 „Dopuścić parę promieni”
W nocy słyszałam stukot kropel o okno, jednak nie chciało mi się otwierać oczu. Większość nocy nie spałam. Następnego ranka wstałam bardzo wcześnie.
-Musisz się jeszcze przygotować. – Mówi mama.
-Jasne, spakuję wszystko do mojego starego plecaka.
Łapczywie wrzucam wszystko i ubieram się. Po spakowaniu wychodzę z domu i idę do Shona.
<<puk puk>>
Shon otwiera drzwi i patrzy się na mnie stojącą pod małym baldachimem i prawie przemoczoną.
-Gdzieś wyjeżdżasz? – Pyta.
-Nie. Wymyśliłam biwakowanie, żeby pójść do lasu.
-Ale to niemożliwe, żeby zegar teraz zadziałał. – Mówi ze szyderczym uśmiechem na ustach.
-A niby jak to?! – Pytam.
-A niby tak to, że potrzebna jest świeża rosa, a nie oberwanie chmury.
-Za chwilę może przestać padać. A wtedy co?
-Oj, uwierz. Nie przestanie.
Moja twarz nieruchomieje. Przez własną głupotę okłamałam kolejny raz mamę. Zaczynam płakać.
-I co ja mam teraz zrobić?! Okłamałam moją mamę…
-… bo nie pomyślałaś – Dokańcza Shon.
-Wielkie dzięki.
-Dobrze, zrobimy tak: wejdziesz do mnie do domu, jak chcesz to możesz zanocować i zadzwonisz do twojej mamy i ją przeprosisz.
-Mam przepraszać?! – Wybucham. – Też coś!
-Ona pewnie się martwi, ale ci zaufała. A ty swoją zarozumiałością nawet jej nie potrafisz przeprosić.
W tym momencie zagotowało się we mnie ze wstydu i wściekłości na samą siebie. Szybko jednak ochłonęłam.
-Okej… Jeśli nie chcesz to nie. – Odzywa się Shon.
-CZEKAJ! – Mówię i zatrzymuję zamykające się drzwi nogą.
-Co?
Czuję jak pojawiają mi się rumieńce.
-Cz… czy mogę zostać u ciebie na noc? – Pytam.
-Jasne.
Shonowi pojawia się uśmiech od ucha do ucha. Bierze mój ciężki plecak i zaprasza mnie do środka.
Wchodzę do małego drewnianego domku. Shon postawia moją torbę obok schodów.
-Ładnie tutaj. – Mówię.
-Dzięki.
-Nigdy nie byłam u ciebie w domu. A tak w ogóle gdzie twoja mama?
-Na delegacji.
Po chwili piorun uderza niedaleko nas. Cała zaczynam drżeć. Strasznie boję się piorunów. Nigdy przedtem nie byłam z kimś sam na sam podczas burzy, dlatego nikt dotąd nie wiedział o moim lęku. Shon zasłania okna bordowymi zasłonami.
-Boisz się burzy? – Pyta.
-Może trochę. – Odpowiadam.
-Mam pomysł. – Mówi Shon. – Zrobimy sobie biwako-piknik tutaj.
-W twoim domu?
-Jasne. Czemu nie? Zaraz skoczę po koc i coś do jedzenia.
Przykucam i kiedy Shon przychodzi z rzeczami na mini piknik od razu pomagam mu go urządzić. Najpierw bierzemy koc i układamy na środku małego salonu. Potem rozstawiamy jedzenie, talerze i sztućce. Gdy wszystko jest gotowe rozkładamy się na kocu i zabieramy się za jedzenie.
-To od kiedy boisz się burzy? – Pyta nagle Shon.
-Czy ja wiem? Od zawsze. – Odpowiadam.
-A dlaczego? – Zdumiewa się.
-Oj to jest takie dziwne?! – Wściekam się.
-Nie, nie, nie. Ja tylko…
-Yhh. Tylko co?
-Nic. – Mówi i przysuwa się bliżej mnie.
-No. A ty boisz się czegoś?
Shon nagle poczerwieniał.
-Hah widzę te rumieńce. Powiedz. Ja swoją tajemnicą ujawniłam.
-Boję się… samotności...
Po tych słowach jego twarz jest czerwona jak burak.
-Samotności? Ale jak to? Przecież nie jesteś sam. – Mówię i przytulam się do niego.
-Ale kiedy będę. Kiedy ciebie zabraknie.
Odsuwam się i patrzę mu prosto w oczy.
-Ja cię nie opuszczę. – Odpowiadam i całuję go.
Jego usta są ciepłe i pełne miłości. A nasze pocałunki jak wymiana zdań na temat kto kogo kocha bardziej. Nagle przewracamy się na koc, lecz nadal jesteśmy w uścisku.
Nagle dzwoni telefon. Shon wstaje i odbiera.
-Pani jest mamą Julie? – Mówi Shon do słuchawki telefonu.
No tak! Moja mama. Czyli mistrzyni w przerywaniu cudownych chwil.
-Nie. Julie tu nie było. – Odpowiada Shon.
Pewnie zrozumiał o co chodzi. W końcu odkłada słuchawkę i uśmiecha się.
-Hehehe nie ma to jak biwakować w domu.
Ja także śmieję się. Shon podchodzi do okna i odsłania zasłony. Przestało padać.
-To idziemy? Świeża rosa czeka.
Shon podaje mi ręke i pomaga wstać z koca. Szybko sprzątamy nasz mały piknik i wybieramy się do lasu. Po drodze widzimy pełno kałuż.
Nagle docieramy do zegara.
-Co teraz? – Pytam.
-Rosa powinna odbić promienie słoneczne, które muszą się skupić pod takim katem, pod którym pada teraz słońce.
-Czyli wiedząc, że 1 stopień obrotu Ziemi trwa 4 minuty, a do promienia światła dochodzącego do gnomona brakuje...
-Pięciu stopni.
-Musimy czekać 20 minut.
-Dokładnie.
Stoimy nieruchomo.
-I co my mamy robić przez te 20 minut? – Pytam.
Nagle skupiony promień światła wskazuje na totem orła. Cztery minuty później zaczął wskazywać na totem niedźwiedzia. Później na totem sępa. Następnie na totem wilka. Minęło już dwanaście minut i cały ten czas staliśmy nieruchomo patrząc na przemieszczające się światło. Brakowało jeszcze ośmiu minut. Po kolejnych czterech minutach światło wskazywało totem ni to człowieka, ni to bestii z dziwnymi oczami. Powoli światło zaczęło się zbliżać do gnomonu, aż w końcu zawiesiło się i pozostało nieruchomo na 19 minucie czekania. Wszystko zawirowało. Czuję się jak w karuzeli. Totemy się przemieściły. Shon złapał mnie za rękę. W końcu wszystko wróciło do normy.
-Wszystko w porządku? – Pyta się Shon.
Tak. A u ciebie?
-Też.
Nagle światło naszło na gnomon i cień wydobyty z niego przeszył jeden z totemów, który został wcześniej pomieszany wraz z innymi.
Ten totem przedstawiał straszną twarz. Coś na kształt smoka, czy węża.
-Caddy. – Powiedzieliśmy obaj w jednej chwili.
Po paru minutach słońce opuściło gnomon i poszło dalej.
-I po co nam to było?! – Krzyczę. – Wiem już! Caddy powraca!
-Julie…
-Zabije go! Zabije tego stwora choćbym ja sama miała zginąć!
-Julie!
-Co?!
-Popatrz…
Odwracam wzrok. Widzę, że światło nie zaprzestało swojej wędrówki. Teraz zaczęło wskazywać jakby mały otwór pod jedną ze pozostawionych tam skał. Podchodzimy tam. Shon odgarnia mech i naszym oczom ukazuje się napis „Kto poczeka ten pozna więcej”. Wkładam rękę pod tą skałę. Zaciskam tylko zęby, żeby nie było tam nieprzyjemnych lokatorów, takich jak pająki, żmije czy węże.
Powoli sunę ręką coraz głębiej i czuję materiał. Wyciągam go. Wyciągniętym przedmiotem jest skrzynka owinięta właśnie materiałem.
-Otwieramy na trzy. – Mowię.
-Raz.
-Dwa.
-Trzy.
Po otworzeniu widzimy pełno kartek i rysunków, na których jest umieszczony podpis „Joseph Antonie Wales”.
-Kolejny poszukiwacz Caddiego? – Mówi Shon.
-Czyli, że nie jesteśmy jedyni.
Shon bierze do ręki kilka kartek z rysunkami i zaczyna je oglądać.
-Ale patrz. Tu jest nie tylko wąż morski. Jest też…
-Wilk, niedźwiedź, dziwny człowiek, orzeł.
-Nawet więcej.
-Ehh. – Wzdycham.
-Gdy byłem mały… – Zaczyna. - … słyszałem wiele legend i mitów odnośnie każdego z tych zwierząt, czy potworów ukazanych na totemach.
-Inaczej; zegar słoneczny jest jak kalendarz i ukazuje, który potwór i kiedy nawiedza to miasto.
-Tak.
-Okropne.
Bierzemy skrzynkę i chowamy do niej z powrotem znaleziska. Odchodzimy, ale najpierw wracam, by wyjąć gnomon z ziemi.

sobota, 1 grudnia 2012

5. „Rozdrapywanie ran”

Nareszcie kolejny rozdział. Myślę, że opłacało się czekać ;)
-----------------------------------------------------------------


Rozdział 5 „Rozdrapywanie ran”
-To nie może być prawda. – Mówię kołysząc się, jakbym miała zaraz upaść.
-Niestety jest. – Odpowiada. – Musimy kogoś powiadomić.
-Kogo?! Kto nam uwierzy?! Wszyscy uważali tatę za idiotę!
-Nie mów tak! – Krzyczy Shon.
-Ale to prawda!
Chwytam jeden z dzienników taty, próbuję uderzyć nim Shona, gdy nagle wysypują się z niego kartki.
-Co to? – Pytam widząc rysunki.
-To potwór. – Shon chwyta jeden ze szkiców. – Caddy. – Dokańcza.
Nagle wszystko jak przez mgłę mi się przypomina, długą szyję, wielkie płetwy, głowę wielbłąda.
-Ty też go widziałeś prawda? – Pytam Shona.
Zamurowało go tak jak mnie.
-Tak. – Odpowiada.
Schodzimy ze strychu, ja nadal trzymam dziennik.
-Mam takiego kumpla… on ma bardzo dobrą łódź – Rozpoczyna mówić.
-I ty myślisz że złapiemy potwora? – Pytam.
-Przecież o to ci przez te wszystkie lata chodziło, czyż nie?
-Musze to przemyśleć, ale obiecaj mi jedno: nikomu o tym nie powiesz bez mojej zgody i działania na temat Caddiego podejmujemy razem.
Chłopak kiwa głową.
Następnego dnia ubieram się i wcześnie wychodzę z domu. Idę tam, gdzie mnie nogi same poniosą, czyli do lasu. Przedzieram się przez gęstwinę drzew i staję na małej łączce. Szybko ją pokonuję i idę dalej poruszona zapachem sosen, jodeł i świerków. W końcu natrafiam na wielki głaz. Już wiem, że to w tym miejscu tata szukał śladów po dawnej cywilizacji. Omijam głaz. W pewnej chwili nadeptuję na coś dziwnego. Pochylam się i zgarniam wierzchnią warstwę mchu. Ujawnia się przede mną wielki totem z głową orła. Powoli się odsuwam i napotykam plecami kolejny totem. Tym razem z głową wilka. Energicznie odpycham się i uświadamiam sobie, że znajduję się w środku kręgu totemów. Niektóre z nich są poprzewracane, zapewne przez trzęsienia, lub deszcze. W miejscu gdzie stoję jest mała dziura. Od razu orientuję się do czego służy. Biorę się do pracy. Zaczynam podnosić przewrócone totemy, odgarniać mech i ziemię z ich drewnianej faktury i w końcu wbijam w dziurę prosty patyk ułożony pod odpowiednim kątem. I oto przed moimi oczami ukazuję się zegar słoneczny.
-Czemu nie działa?! – Pytam się sama siebie rozłoszczona.
Oczywistą sprawą jest brak odpowiedniej ilości promieni słonecznych.
-Za dużo drzew! – Mówię i biegnę do domu.
Mijam wszystkie miejsca spotkane wcześniej, nie wiem skąd, ale pamiętam tą drogę. Na skraju lasu spotykam Charliego, który mnie zatrzymuje.
-Czego chcesz? – Pytam.
-Chcę cię przeprosić. – Mówi i odgarnia mi włosy z czoła.
-Nie chcę twoich przeprosin.
-Może i ich nie chcesz, ale ja nie przestane o tobie myśleć aż do śmierci.
-Czyli musisz zginąć, żebyś się ode mnie odczepił.
-Tak.
-Dobrze wiedzieć. – Odpyskuję.
-Dziwię się tobie.
-Dlaczego?
Charlie przykuca a ja z nim.
-Chcesz zniszczyć naszą przyjaźń.
Oburzam się.
-Nie! To ty ją tyle lat niszczyłeś!
-Jak uważasz. Szukałem cię tylko, żeby ci zadać pytanie.
-W jakie? – Pytam z niezadowoleniem.
-Julie. Wyprowadzam się. Sam… Chcę żebyś ze mną zamieszkała.
-Oszalałeś! Nie opuszczę Kolumbii!
-Okej. W takim razie musimy się pożegnać.
Odsuwam się w momencie, w którym Charles podaje mi rękę na dowiedzenia. Chwytam ją i przytulam Charlesa po przyjacielsku. W tym momencie nie obchodzi mnie to, jak się zachował, ani jak bardzo mnie zranił. Nie chcę żeby się wyprowadzał, ani nie chcę wyprowadzić się z nim. Chcę żeby było tak jak kiedyś.
Powoli całuję go w policzek.
Uśmiechając się mówi – Szkoda tylko, że nie zrobiłaś tego wcześniej.
Odchodzi.
Po tej sytuacji stoję jak słup. Nagle orientuję się, że miałam iść po Shona, aby pokazać mu moje znalezisko. Odzyskuję rozsądek i zaczynam biec. W końcu jestem przed jego domem. Pukam do jego drzwi jak oszalała, dopiero gdy otworzył drzwi ciągnę go za rękę do lasu.
-O co chodzi? Przez całą drogę nie odzywasz się ani słowem.
-Muszę ci coś ważnego pokazać.
Po kilkunastu minutach docieramy do tego miejsca.
-Oto miejsce, które chciałam ci pokazać.
Shon patrzy z niedowierzaniem na totemy, aż zauważa o co mi chodzi.
-To zegar.
-Dokładnie. – Potwierdzam.
-Po co tutaj jest zegar?
-Nie mam pojęcia, ale kiedy dopuścimy światło to się dowiemy.
-Jak my mamy to zrobić? Drzewa są stare, a nie potrafimy się wspinać na modrzewie.
-Wystarczy je wyciąć.
-Zwariowałaś?!
-Nie.
-Nie pozwolę ci na to. To zbyt niebezpieczne, a nikt nie może się o tym miejscu dowiedzieć.
Odgarniam grzywkę i patrzę na niego.
-A więc co chcesz zrobić? – Pytam.
-Moim zdaniem to nie przypadek, że tylko tutaj jest najwięcej modrzewi.
-Czyli?
-Musimy poczekać na zimę.
-Nie będę czekała kilku miesięcy, to za długo.
-Ale nie mamy innego wyjścia. – Mówi Shon.
-Ja mam pomysł. – Odpowiadam patrząc na świecące coś na szczycie jednego drzewa. – Zobacz! Tam na czubku coś się świeci.
-Raczej odbija światło.
-Tak! To jest woda! Musimy poczekać na deszcz!
-Nie padało już od paru tygodni. – Ciągnie Shon.
-Dlatego za niedługo może być deszcz. A teraz chodźmy już do domu.
-Okej.
Wracamy pośpiesznym krokiem, gdyż zaczyna się ściemniać. Shon odprowadza mnie pod dom i żegnamy się trzymając kciuki na to, aby za niedługo padało.
-Czemu nie było cię cały dzień? – Pyta mama.
-Yy… Bawiłam się z małą kuzynką Louisy.
-Aha. I co tam u niej?
-U kuzynki?
-Nie. Co tam u Louisy?
-Aaaa dobrze.
-No to super. – Mówi.
-Mamo, oglądałaś dziś prognozę pogody? – Pytam zaciekawiona.
-Tak. – Mama bierze do ręki gazetę i zaczyna przewracać kartki.
-I jak?
-Niestety, jutro ma padać.
-Sss serio?
-Tak. Czemu się tak zachowujesz?
-Bo chciałam jutro biwakować w lesie.
-W deszcz? – Pyta mama z niedowierzaniem.
-TAK! Znaczy. Chcę nauczyć się przeżycia w dziczy.
Zaczynam wymyślać niestworzone rzeczy.
-Bez przesady. Możesz spać w namiocie ale przeżycia nie będziesz się uczyć. Weźmiesz jedzenie i inne potrzebne rzeczy.
Uradowana wybiegam z pokoju i idę na górę. Przygotowuje się do spania: myję się, ubieram. I nareszcie ląduję w swoim łóżku pogrążona w myślach.

sobota, 27 października 2012

4. „Nie można być spokojnym”


Rozdział 4 „Nie można być spokojnym”
Diabełek jednym susem dopadł myszkę zrobioną przez moją mamę.
-Brawo! Brawo! – Mówię.
-To jeszcze nic, uszyłam mu także ciepły kojec.
Uśmiecham się i biorę kotka na ręce.
-Lubi cię. – Mama podnosi pustą miskę po jedzeniu od Diabełka.
-Taak. – Odkładam go.
Kot od razu biegnie na swój kojec.
-Dziś sobota, pomożesz mi odkurzać i sprzątać.
-Dobrze.
Przygotowałam wszystko co należy; płyny do mycia podłóg i szyb,  szmatki, zmiotki i inne.
Zaczynamy sprzątać.
-Ja umyję kuchnię a ty łazienkę.
-Okej. – Mówię i idę z całym sprzętem do łazienki.
Po paru godzinach cały dom lśni czystością.
-No, opłaciło się. – Uśmiecha się mama.
-Tak. To już wszystko?
-Niezupełnie. – Odpowiada i jej mina zmienia się na poważną. – Został jeszcze strych, pozamiatałabym tam, ale plecy mnie strasznie bolą, więc jeśli mogę cię prosić.
-Jasne, już idę.
Nagle dzwoni dzwonek do drzwi. Mama podbiega i otwiera, po chwili woła. – Julie ktoś do ciebie.
-No nie, na pewno Charlie, mam go dość, już nie można być samemu.
Podchodzę i widzę Shona, odruchowo zamykam mu drzwi przed nosem. Nie chcę ich ponownie otworzyć, ale mama patrzy się na mnie ze zdziwieniem, więc z wyniosłą twarzą otwieram je ponownie.
-Musimy pogadać. – Słyszę i Shon zaciąga mnie na spacer.
Idziemy lasem, dziwnie się czuję idąc tutaj z Shonem, gdyś zawsze bawiłam się tutaj z Charliem, ale postanawiam o nim już nic nie myśleć, tak jakby nie istniał.
-Więc o czym chciałeś pogadać?
Nagle stanęliśmy.
-Po pierwsze chciałbym się pogodzić.
-Będzie mi trochę trudno.- Mówię i spuszczam mój wzrok, który ciągle udaje wyższość nad każdym.
-Ym.. Po drugie… chciałbym cię o coś spytać.
-O co?
-Nie chcę do tego wracać, ale kiedy twój tata jeszcze żył, mój przekazał mu coś ważnego.
Po tych słowach łzy pojawiają mi się pod oczami.
-Co takiego mu przekazał? – Pytam.
-Magnetofon.
Odwracam głowę w jego stronę.
-Czyli wyciągnąłeś mnie z domu specjalnie po jakiś stary głupi magnetofon?! – Krzyczę.
-Przepraszam, ale on jest dla mnie bardzo ważny.
Kolejny raz wściekam się na Shona, jak on mógł?!
-Dobrze. – Mówię. -Choć po ten magnetofon.
Shon bardzo się ucieszył, nie wiem dlaczego, ale nawet krzyknął z radości, widać, że mało go interesuje mój ból.
-Dzięki, dzięki, dzięki, dzięki!!!
Shon podbiega i tuli jak najmocniej. Widocznie nie mam jak się uwolnić, dopiero potem Shon zmniejsza uścisk i wolno przykłada swoje usta do moich. Czuję miłe ciepło i pogrążam się na chwilkę w nim, dopiero później odzyskuje świadomość i odpycham Shona.
-Co jest?! – Krzyczę. – Chciałeś tylko ten swój głupi magnetofon, nie pogrążaj sytuacji, topór wojenny nie został zakopany doszczętnie.
-Przepraszam ja tylko, nie mogłem się opanować z radości.
-To minie, nadal nie wiem po co ci ten grat.
-Dobrze, zapomnijmy o tym.
-Na to się mogę jedynie zgodzić.
Idziemy do mojego domu skrótem. Otwieram drzwi.
-Mamo?!
-Tak?
-Wiesz gdzie mogę znaleźć rzeczy taty?
Mama przypatrzała się Shonowi przez chwilkę.
-Są na strychu. – Odpowiada.
-Ah, miałam tam pozamiatać.
-Nic nie szkodzi, zrobisz to później, ja teraz muszę iść na zakupy.
-Dobrze, pa.
-Pa. – Wychodzi zostawiając nas samych.
-Chcesz się czegoś napić? – Proponuję.
Shon kiwa głową.
-A więc, chodźmy.
Podchodzimy do korytarza w którym nie ma drzwi.
-A więc, gdzie to jest? – Pyta Shon.
Pokazuję mu palcem małe wejście w suficie.
-Nie ma drabiny. – Mówi.
-Od dawna nie było, bo tam nie wchodziliśmy.
Chwilkę się zastanawiamy.
-Mam pomysł. – Odzywa się Shon. – Ale musisz mi zaufać.
-To będzie trudne. – Mówię w myślach.
-A więc jaki?
-Podniosę cię i wejdziesz na strych, potem pomożesz mi wejść.
Przewracam oczami.
-Nie lepiej poszukać drabiny? – Pytam.
-Z tego co wiem, ostatnio ją pożyczyłaś panu Brunleyowi.
-A skąd to wiesz?! – Pytam z irytacją.
-Widziałem jak zanosiłaś.
-Dobra, zrób mi stopień.
Shon złożył ręce i wskoczyłam jedną nogą na nie, później podniósł mnie, bałam się, że spadnę i tak długo się usadawiałam aż skończyłam siedząc mu na ramionach.
-Teraz otworzę klapę, spróbuj mnie utrzymać.
-Jesteś lekka jak piórko, pójdzie łatwo.
Otwieram starą klapę i próbuję się czegoś chwycić aby wejść na strych.
-Mam coś. – Mówię gdy czuję że chwyciłam się mocno przybitej deski w podłodze, wystającej ponad inne.
Zaczęłam się wspinać trzymając się deski. Jakoś się wgramoliłam, teraz wystarczy poszukać czegoś do wciągnięcia Shona.
-Mam linę! – Krzyczę.
-Okej, teraz zahacz ją o coś.
-Robi się.
Zahaczam ją o mocne gwoździe wbite w ścianę, w których wystaje tylko koniuszek. Zrzucam jeden kawałek liny przez wejście.
-Już wchodzę. – Mówi Shon i zaczyna się wspinać.
Przytrzymuję gruby sznur na wypadek, gdyby miał się zerwać. Po paru chwilach Shon wdrapał się na strych.
-Teraz szukajmy magnetofonu. – Mówi.
Na strychu jest pełno pudeł wypełnionych książkami, starych instrumentów, na środku stoi biurko z zamkniętą teczką.
-To biurko taty. – Mówię.
Shon przestaje myśleć na chwilę o tym czego szuka i za moim pozwoleniem obejmuje mnie, bo widzi, że nie za dobrze się tutaj czuję.
-Julie. – Mówi. – Przepraszam, że musisz tutaj być.
-Nie szkodzi, nie mogę cały czas żyć przeszłością. – Ulatniam się z uścisku i podchodzę do zakurzonej szafki, na której leży mała szkatułka.
-Zapewne mojej mamy. – Uśmiecham się.
Shon otwiera ją i prosi bym wyciągnęła rękę. W tej chwili zawiesza mi na niej srebrną bransoletkę, która składa się z małych błyszczących haczyków splecionych jeden pod drugim.
-Dzięki. – Mówię. – Teraz szukajmy.
Podchodzimy do biurka i zaczynamy szperać po półkach. Znalazłam notesy, mapy i inne. Shon poszedł dalej i także znajdował notesy.
-Julie! – Nagle woła.
-Tak?
-Chodź tu szybko! – Mówi.
Podbiegam zaciekawiona jego znaleziskiem, przede mną stoi coś wielkiego zakrytego płachtą. Shon zdejmuje materiał i ukazuje się przed nami wielki radar, na ziemi leży magnetofon. Chłopak podnosi go.
-Gdzieś tu jest włącznik. – Zaczynam majstrować przy urządzeniu.
Znajduje go i włączam. Nagle wszystko zaczyna migać różnymi kolorami a na ekranie ukazuje się zielony okręg z wieloma punktami.
-Popatrz tutaj. – Shon włącza magnetofon i odzywa się głos ojca.
„Drugi lipca 2008 roku, Zatoka Cadboro.
To już kolejny miesiąc moich poszukiwań wraz z Robertem i ekipą badamy zaburzenie pola magnetycznego w tym rejonie. Ostatnimi czasy znacznie wzrosło, co spowodowało zmiany klimatyczne.  Jeśli tego nie powstrzymamy może pojawić się wielka burza magnetyczna. Największe takie zaburzenia zanotowaliśmy w Szkocji nad jeziorem Loch Ness, na Florydzie, w Gambii i także tutaj, w Kolumbii Brytyjskiej oraz w wielu innych miejscach, w których rzekomo żyją mityczne morskie istoty. Zwykle indukcja pola magnetycznego Ziemi wynosi 30 mikrotesli, ale na dzień dzisiejszy wynosi ona aż 40. Podejrzewamy o to… Caddiego…”
Przykucam nie mogąc złapać tchu.
-Julie? – Pyta Shon. – Nic ci nie jest?
-W porządku. Dobrze się czuję. – Podnoszę się.
-Jeśli chcesz, możemy stąd wyjść. – Proponuje.
-Nie! – Krzyczę. – 30 mikrotesli… 30 mikrotesli… Ile teraz wynosi?
Shon patrzy na radar z niedowierzaniem.
-38 – Mówi. -Caddy wraca na brzeg…

sobota, 20 października 2012

3. „Po zebraniu smutków”


Dzisiaj natchnione przez mojego kotka Diabełka ^^, za kolejny rozdział dziękuję Syli za pomysł.
-----------------------------------------------------------

Rozdział 3 „Po zebraniu smutków”
Budzę się i widzę, że nadal mam na sobie sukienkę.
-Chcę wymazać to z pamięci. – Mówię sama do siebie.
Zdejmuję sukienkę i półnaga biegam po pokoju w poszukiwaniu moich starych ubrań. Kwiatek w moich włosach doszczętnie się pogniótł. Idę się umyć.
-Dzień dobry słoneczko. – Mówi mama, gdy myję zęby.
-Dzń dbry. – Mówię, ale pasta w ustach mi przeszkadza.
-Dobrze spałaś? – Pyta się.
Wypluwam pastę.
-Ah, dobrze, dobrze.
Wychodzę z łazienki.
-Przygotowałam dla ciebie twoje ulubione śniadanie. – Mówi mama jakby chciała zaraz zaśpiewać.
-Yhhh. – Mamroczę i powoli jem śniadanie.
Nagle mama przysiada się do mnie.
-Jak było na balu? – Mówi pijąc kawę.
-Am, dobrze. Zakończenie było fajne.
Mama patrzy na mnie z lekkim zdumieniem.
-Tak? A kto to jest Shon?
Krztuszę się herbatą.
-A taki jeden, syn od byłego kolegi taty.
Mama nadal mnie bacznie obserwuje.
-Od Roberta?
-Tak.
-Uroczy chłopak. – Mówi mama po czym pociąga łyk kawy.
Patrzę się na nią jak osłupiała.
-A o co chodzi?
Mama odkłada kawę.
-No bo, przyszedł wczoraj późnym wieczorem i przyniósł twoją torebkę.
Czuję jak nasuwają mi się na język najgorsze słowa, którymi obsypałabym Shona, ale mama zauważa moje rumieńce.
-Dobrze, jest ładny, ale żeby zostawić torebkę i kazać mu ją przynieść?!
-Sam ją przyniósł, ja nawet nie pamiętałam, że ją tam zostawiłam.
-Aha.
Wstaję i odchodzę od stołu.
-Nie jesz już?
-Nie mam apetytu.
Wybiegam z domu. Jestem zła, ale muszę jeszcze pomóc pani Devensbee, dzisiaj zajmuję się jej kotem Reginaldem.
-Dzień dobry!
Podbiegam do drewnianej furtki. Reginald od razu mnie przywitał swoim przyjaznym miałczeniem.
-Witam Julie, dzisiaj jade do mojej kuzynki Louisy, proszę cię zajmij się domem, gdy mnie nie będzie.
-Oczywiście.
Reginald ostatni raz żegna się z właścicielką. Lubię tego kota, mimo iż jest już stary, jest on prawdziwym bohaterem. Kiedyś, gdy dom pani Devensbee płonął cały od ognia, kot miałczał, mruczał i szturchał śpiącą jeszcze właścicielkę.  Gdyby nie ugryzł ją w nogę i nie zbudził tym samym, pewnie spalili by się żywcem.
-Do widzenia! – Krzyczę, gdy pani wyjeżdża samochodem spod bramy.
-No Reginald, zostaliśmy sami.
W tym momencie kot biegnie do domu, nigdy tak nie zrobił, zawsze czekał gdy Devensbee zniknęła z pola widzenia, dlatego idę za nim. Zwierzę prowadzi mnie na strych i umyka w starych szpargałach.
Gdy słyszę miałczenie odwracam się, dochodzi ono z dużego pudełka. Otwieram je i widzę: 5 małych kotów, są cudowne, rudo-czarne z białymi skarpetkami. Wyciągam telefon i dzwonię do Devens.
-Hallo – Odzywa się głos w telefonie.
-Pppani Devensbee?
-Tak?
Z trudem mówię to, szczęście i przerażenie walczą ze sobą. –Mmmyśle, że Reginald to Regina.
-Słucham? A czemuż to?
-No boo… Znalazłam na strychu pudło z kotkami.
-Co?! Już jade!
Po 30 minutach właścicielka pojawia się w drzwiach.
-Moje maleństwo! – Krzyczy i bierze Reginalda, a może Reginę na ręce. – Ah co ja z nimi zrobię? Szóstka to już za dużo jak dla mnie.
-Mogę pomóc je sprzedawać. – Proponuję.
-Nie mogę brać pieniędzy za zwierzęta, oddamy je.
Zgadzam się, od razu tworzę tabliczkę z ogłoszeniem i biorę pudełko do ręki, robię dwie dziury na bokach i przewiązuję przez nie tasiemkę, tak przygotowaną skrzynkę zakładam na szyję, dzięki czemu nie muszę jej ciągle trzymać pod pachą. Gotowa ruszam do znalezienia małym kotkom nowego domu.
-Koty małe koty, za darmo kto chce niech podaruje im nowy dom!
W tym momencie ktoś wpada na mnie z tyłu.
-Uważaj jak chodzisz baranie! Ja tu mam żywe zwierzęta!
Jest to Charlie.
-Hej! Baranie? Aż tak mnie nienawidzisz?
Mimika mojej twarzy została nienaruszona, nadal jestem zła i widać to pod każdym względem.
-Co to? – Pyta się zaciekawiony.
-Koty. Aż taki ślepy jesteś?
-Słuchaj, nie gniewaj się za tamto z Anabelle już nic mnie nie łączy.
-A co mnie to? – Odkładam pudełko z kotami na ziemię.
-Wiem, że zawsze chciałaś byśmy byli razem, ale nie dopuściłaś by nasza przyjaźń się rozpadła. – Chwyta moje ręce, które drżą pokusą przyłożenia mu w twarz.
-To nie potrzebne, już dawno mnie to nie obchodzi i to co kiedyś czułam zniknęło. – Odpycham go.
-Niemożliwe. Nie będziesz na mnie zła na wieki, przecież to Shon cię upokorzył nie ja.
-Sprawa Shona jest tylko między mną a nim. A teraz zostaw mnie, muszę oddać te koty w końcu.
Biorę pudełko i odchodzę. Nagle dostaje sms’a: „Nie pozwolę ci odejść”, nie obchodzi mnie to, spoglądam w tył zostawiając kamienną twarz, Charlie patrzy się na mnie tak samo poważnie, odwracam się.
Na chodniku zaczepiam dużo osób z prośbą o przygarnięcie kota, dobrze że tutaj jest wiele miłośników tych zwierząt, pierwsze 3 koty uzyskały nową rodzinę, zostały jeszcze dwa. Niestety dwóch kotków już nikt nie chciał wziąć, ale i tak jestem uradowana, że zostały tylko dwa. Wracam do pani Devens.
-Ah świetnie! Ród mojego Reginalda się powiększył co nie koteczku? – Mówi z uśmiechem na ustach.- Tak, a oto twoja wypłata, wiem, że dostajesz tylko trochę co miesiąc, ale za to jestem ci bardzo wdzięczna i chciałam ci dać ją wcześniej.
-Bardzo dziękuję, ale co zrobimy z tymi dwoma kotkami?
-Hmm… Mam pomysł, za twoją pomoc nie tylko dostaniesz pieniądze, ale i kota, twoja mama zawsze chciała takiego mieć i na pewno ty też, są piękne, kto by się nie oparł temu urokowi?
-Dziękuję, ale co z tym drugim?
-Tego drugiego wezmę ja, Reginald stęsknił by się jakby nie było przy nim jego dzieci, a z racji tej, że został jeszcze jeden będzie uradowany.
-Bardzo dziękuję, ja już idę do zobaczenia!
-Do zobaczenia.
Biorę kota na ręce, jest cały czarny, ma zabójczy wzrok i widać, że z niego istny diabełek, dlatego tak go nazwałam „Diabełek”.
Wracam z nim do domu, mama od razu wita nas swoim uśmiechem, bardziej wita kota niż mnie, ale ja też się cieszę z niego.

niedziela, 14 października 2012

2. „Zakończenie szkoły”


Rozdział 2 „Zakończenie szkoły”
Dzisiaj po 4 latach od tego zdarzenia nadal mam w sercu pustkę pozostawioną po moim ojcu oraz głupocie przez którą się tak nacierpiałam. Po za tym za kilka dni kończy się szkoła, to nawet dobrze gdyż za bardzo nie lubię chodzić do szkoły, ale i tak nie zważając na naukę, fajnie było uciekać z lekcji wraz z Charliem.
Na zakończenie mama przygotowała mi czarną sukienkę na ramiączkach, jest piękna.
-No, to do której klasy idzie po wakacjach moja księżniczka? – Mówi mama wpinając mi we włosy piękny kwiat.
-To nie ważne, zawsze jest to samo, uczymy się i zapominamy. – Odpowiadam.
Mama poprawia mi fryzurę.
-Jest już wystarczająco dobrze. – Śmieję się.
-Racja.
Mama podchodzi do lustra zakrytego przez płachtę, zrobiła to specjalnie, aby ją odsłonić w kluczowym momencie.
Odsłania materiał i nagle widzę przed sobą dorosłą pannę, nie tą która pomaga pani Devensbee, ani panu Brunleyowi, nie tą która ucieka z lekcji wraz z Charliem i od dzieciństwa wielka zagadka zatoki Cadboro spoczywa w jej głowie.
-Jesteś piękna. – Mówi mama całując mnie lekko w czoło.
Nagle dzwoni dzwonek do drzwi.
-Ja otworzę! – Krzyczę.
Za drzwiami stoi Charlie.
-Fajny garniak. – Mówię z szyderczym uśmieszkiem na ustach.
-Fajna kiecka Łamaczu.
Wchodzi i spogląda na mnie , czuję się trochę skrępowana, zwykle patrzy się na mnie z góry, a teraz jego wzrok jest całkiem inny.
Nagle wchodzi mama.
-He he Charlie jak ci się podoba ta sukienka? – Mówi mama wiedząc, że mnie to do reszty dobije.
Charlie jest jak kolega, prawda kiedyś się w nim kochałam, ale to było bardzo dawno, póki nie poznał Anabelle. W tej chwili, gdy mama zdołowała mnie, Charlie odwrócił wzrok.
-Tak, jest piękna. – Tym razem jego głupi uśmieszek zmienił się w wyraz podziwu. Widać te słowa bardzo uszczęśliwiły mamę, która podała mi małą, pasującą do stroju torebkę. Z domu wychodzimy jako przyjaciele, a nie jako para. Nie trzymamy się za ręce, ani nie obejmujemy, idziemy kołysząc się na wszystkie strony, goniąc za sobą i popychając nad okropne kałuże. Nie idziemy brzegiem zatoki, gdyż wszyscy wiedzą, że to miejsce omijam z daleka, więc gdy chodziłam do szkoły, albo omijałam to miejsce szerokim łukiem, albo mama mnie podwoziła samochodem.
-Kolejny rok i kolejna klapa. – Odzywa się nagle Charlie.
-Hahaha, co znowu oblałeś?
-Mate a ty?
-W tym roku obeszłam się bez jedynek.
Znowu zaczynamy sobie dogryzać, to nawet dobrze bo nie znoszę, gdy on zawiesza wzrok i się na mnie patrzy.
W końcu zatrzymujemy się przed szkołą, omija nas pani z matematyki, omija nas tak jak ja omijam brzeg zatoki, to z powodu Charliego. Zatrzymujemy się także z takiego powodu, że Charlie czeka na Anabelle. Nie cierpię jej, nie dlatego że oczarowała swoim „uroczym” uśmieszkiem Charliego, ale dlatego, że upokorzyła mnie kiedyś, nazywając mojego tatę „świrem”. Wtedy chciałam wydrapać jej oczy i odgryźć głowę. Więc zawsze kiedy ona się do nas dokleja, ja stoję cichutko i słucham tego jak robi wszystko przy zaszpanować Charliemu. Robi to by mnie upokorzyć jeszcze bardziej, a tak po za tym dla niej Charlie jest tylko dla niej na pokaz, chodzą razem jako para i ona się nim chwali i jego ładną „buźką”, jak to mówi przy swoich koleżankach, aby zaimponować innym. Tym razem chwyciła Charlesa za dłoń i mnie zostawiła w tyle. No nic, idziemy dalej.
Nagle Anabelle zauważa plamę na czarnym garniturze Charliego.
-O fuj! Co to jest?! –Krzyczy.
Nie powiem, bardzo się uśmiałam w duchu, gdy rozzłoszczona wydziera się jak wariatka na małą, tyciusieńką plamkę z błota w którego trochę popchnęłam Charlesa.
-Ah, to tylko błoto. – Mówi Charlie strzepując zaschniętą plamkę z gustownego garnituru.
-Tylko błoto?! – Wścieka się.
Szkoda, że teraz nie mam popcornu, bo to jest jak kino, patrzę jak żyła na jej czole ma zaraz eksplodować.
-Ty wiesz, że tym swoim „tylko błotem” możesz mi, znaczy nam zepsuć dobrą reputację?!
-Wściekasz się o byle co, patrz już nie ma.
Nagle wybucham śmiechem tak głośnym, że osoby które stoją przed szkołą, gapią się na mnie ze ogromnym zdziwieniem i chęci dowiedzenia się, z czego robię z siebie idiotkę.
-Julie! – Wykrzykują razem Anabelle i Charlie.
Powoli uspokajam się i wchodzimy po schodach do budynku. Jak zwykle wałęsam się po szarym końcu, parka zakochanych idzie przodem. Głowę mam spuszczoną i podnoszę ją akurat wtedy, gdy Charlie się odwraca w moim kierunku i o dziwo nie robi głupiej miny, tylko znowu zawiesza wzrok na tym jak sama, spokojnie idę za najpopularniejszą parką w szkole. Dobrze, że za chwilę będziemy mieć wolne na parę miesięcy, wtedy nie będą się spotykać w ogóle.
-Ymm… Julie? – Mówi.
W tym samym momencie idziemy wolniej, a Anabelle odwraca się też w moją stronę.
-Czemu idziesz za nami? – Dokańcza.
-Bo… - Mówię.
-Bo ona obstawia tyły. – Odpowiada Anabelle.
-Oj przestań, chodź tutaj. – Powiedział to i chwycił nas obie pod ramiona.
Czuję jak pojawiają mi się rumieńce, zwykle to tylko biegaliśmy po dżunglowym lesie, przytulaliśmy się do siebie, gdy było nam zimno, ale to na osobności. Ciekawe jak teraz się czuje Ana, gdy idziemy jak przyjaciele a nie jak on i ona para a ja piąte koło u wozu.
-Czy to konieczne? – Mówi Anabelle.
-Tak. – Mówi z uśmiechem Charlie.
Ana miała dostać szału, gdy nagle przed nas wyskoczył Montie i pstryknął nam zdjęcie do gazetki szkolnej. Ostatni rok w tej szkole dobiegł końca, wszyscy dorośliśmy, ja też oczywiście. W końcu wszyscy zebraliśmy się w jednej dużej sali i rozpoczęliśmy ceremonię ukończenia szkoły. Po ceremonii jedna rzecz, która może mnie jeszcze zdołować to bal. Oczywiście nie muszę iść na ten bal, ale Charlie tak długo mnie prosił, aż się zgodziłam. To było nawet dziwne, bo Charles nie lubi bali, ale pewnie ta lafirynda go poprosiła, albo i nawet wymusiła, żeby poszedł. Kolejna godzina na balu minęła, stoję oparta o ścianę, gdy nagle Shon, ładny brunet, jest synem byłego kolegi od mojego taty. Podchodzi do mnie i prosi o taniec.
-Okej i tak nie mam co robić. – Odpycham się od ściany i podaję Seanowi rękę.
Lekko wirujemy na parkiecie, szczerze powiedziawszy to nigdy nie czułam się taka lekka. Shon to prawdziwy mistrz tańca. W pewnej chwili zderzam się z kimś plecami, to jest Anabelle. Teraz jej żyła
na pewno nie wytrzyma tego ciśnienia. Wścieka się zapewne o to, że zniszczyłam jej wieczór i to ona ma być gwiazdą. Mi to pasuje, może być nawet rozgwiazdą, ale chwili przyjemności nie może mi odebrać.
-Co ty robisz?! – Rozzłoszczona pyta.
-Tańczę.
O mało co nie pokazałabym jej języka.
-To się nazywa taniec?! Ruszasz się jak hipopotam i depczesz po moich butach!
-Nie moja wina, że znajdują się właśnie pod moimi stopami.
W tym momencie Shon i Charlie próbują nas odciągnąć od siebie.
-Przestań Julie, ona nie jest tego warta. – Mówi Shon.
Nawet nie wiedziałam, że wie jak mam na imię, zapewne pamięta jak pomagałam tacie przy łodzi, ale żeby aż pamiętać moje imię?
Wybiegam z sali, niestety takie osoby jak Shon i Charlie nie dają za wygraną i biegną za mną. Proszę, teraz Ana ma całe pomieszczenie tylko dla siebie i dla swojego wielkiego ego.
Pierwszy chwyta mnie Shon, razem siadamy na schody przed szkołą.
Następuje ta niezręczna cisza.
-Zapewne nie pamiętasz mnie. – Odzywa się po chwili.
Nic nie mówię.
-Mój tata przyjaźnił się z twoim ojcem.
Nadal się nie odzywam.
-To ja wezwałem straż przybrzeżną tamtego dnia.
W tej chwili pierwsza łza ścieka mi po policzku.
-I nie zrozum mnie źle, ale…  … Ja też widziałem co się wtedy wydarzyło.
Wtedy jakby piorun we mnie uderzył. Zrywam się ze schodów i rzucam z pięściami na niego.
-Widziałeś to?! Ja byłam jedynym świadkiem! Ja! A jak pytali o kogoś kto też to widział to siedziałeś cicho! Wyszłam na wariatkę!
Nagle ktoś odciąga mnie od mojej „ofiary”, to był Charlie. Próbuję się wyrywać. W tej chwili Charlie uderzył mnie w twarz. Skurczam się z bólu i leżę na schodach, wypłakuję się w jego spodnie. Charlie przykuca do mnie, a ja go odpycham. Biegnę do domu.

środa, 26 września 2012

1. „W głębinach”


Rozdział 1 „W głębinach”

Zatoka Cadboro w Kolumbii Brytyjskiej.
Wierzycie w istoty poza ziemne? Legendy, mity? W węże morskie? Ja otóż tak, większości osób słysząc te słowa potrafią się tylko śmiać, ale bycie świadkiem czegoś co nie powinno się nigdy zdarzyć jest fascynujące, a zarazem czujesz, że musisz rozwikłać tę zagadkę bo ty tylko wiesz co się wydarzyło. Nazywam się Julie i takie coś zdarzyło się w moim życiu naprawdę. Mój ojciec specjalizował się w kryptozoologi, niestety zginął z powodu wypadku, jak wszyscy sądzili, ale ja wiem jak było naprawdę. Gdy miałam 13 lat, ojciec zabierał mnie to opuszczonej wioski, nikt tam nie chodził od stu lat, prawdopodobnie mój pra… pra… pra… pra… … dziadek był szamanem.  W tamtej kulturze szamani malowali swoje poglądy na ścianach różnych świątyń. Malowidła dziadka nie przedstawiały rzeczywistości, ale najdziwniejsze stwory jakich nikt inny nie widział tylko dziadek. Oczywiście dzięki kulturze i wierzeniom powstała nauka. Mój tata zafascynował się jednym z malowideł. Przedstawiającego najgroźniejsze zwierzę, które żyło w naszej zatoce Cadboro. Potwór o głowie wielbłąda, tułowiu ogromnego węża oraz ogonie i płetwach jak od największej ryby świata. Stwora tego podobno widziano często nad zatoką, osoby te nie mogą zapomnieć widoku, ten obraz zostanie z nimi do końca życia a nawet i dłużej.  Dlaczego o tym mówię? Ponieważ ja byłam jedną osobą, która go widziała. Nie tylko widziała, ale chce się zemścić. Było to dawno, gdy tata z specjalnym sprzętem popłynął na głębokie wody szukać Caddiego (przydomek zwierzęcia rzekomo występującego w Oceanie Spokojnym). Z brzegu oglądałam poczynania ojca a także, podziwiałam go za jego odwagę, mądrość. Tatuś z wielkim zapałem znajdywał rzeczy, które mogły by potwierdzić istnienie Caddiego. Ocean zrobił się łagodny, fale lekko obijały się o napotkane skały. Potwora wciąż brak, wtedy jeszcze wątpiłam w istnienie zwierzęcia, ponieważ dowody to tylko niewyraźne zdjęcia, które nie mogły mieć potwierdzenia, że to naprawdę to a nie inne zwierzę. Ale on się nie poddawał. Powoli znudziło mi się stanie i patrzenie więc  zaczęłam się bawić na brzegu. Tata i jego koledzy nadal szukali. Pomachałam mu, oczywiście odmachał. Widziałam, że znowu nici z tych poszukiwań, bo zaczął padać deszcz.
-Tato! – Zawołałam. – Chodź już, mama będzie się martwić.
Ojciec był bardzo przejęty, udawał że mnie nie słyszy. Nienawidziłam kiedy to robił, ponieważ to jak gadać do ściany, chociaż ona potrafi słuchać i mimo, że nie odpowiada, moje słowa ją przenikają.
-Tato! – Kolejny raz spróbowałam swoich sił.
Nie to nie, łaski bez. Pobiegłam do domu, mama właśnie wołała nas na obiad i oczywiście, skoro nie przyszedł sama musiałam mu zanieść jedzenie. Ziemniaki i ryby, ehh pomyślałam niosąc talerz, aby nic się nie rozrzuciło na ziemię. Tata nadal patrzył w wodę, pełną morskich stworzeń, raczej tylko tych co naprawdę istnieją. Zawołałam go kolejny raz, chociaż można na plaży zrobić sobie ucztę. Nadal nie przypływał. Zauważyłam, że coś przyciągnęło jego uwagę. Na pewno to zwykła ryba, raczej nie to co szuka, wypłynął tylko na marną płyciznę. Żaden tak wielki gad, czy co to jest nie będzie pływał na tak płytkich wodach. Nadal czekałam, aż wróci na plażę, żeby zjadł ten obiad. Do tej pory nic się nie działo, a to co przykuło uwagę taty odpłynęło. W końcu wrócił na brzeg. Zjadł szybko, patrząc na ocean.
-Naprawdę chcesz poświęcić całe życie na tropienie tego potwora?
-Całe to może nie, bo jego częścią jesteście ty i mama, ale chcę go znaleźć, nawet nie wiesz jak bardzo.
-Ale to nie zmienia faktu, że może ci się stać coś złego. – Powiedziałam z irytacją.
Człowiek, który poświęca wszystko dla nauki, jest nienormalny, to znaczy tata nie był aż taki, zaczął się tym interesować w moim wieku, nie mówił ciągle, że to jest najważniejsze, nie chciał tego mówić, widocznie nie było to spowodowane jego wielką fascynacją, wiem to. Najprawdopodobniej coś go gryzło od kilku lat. Strach? Nie to niemożliwe, on się niczego nie bał. Wróciliśmy do domu, mama wszystko umyła i od razu także zajęła się brudnym talerzem po posiłku taty. Cały dzień szybko przeminął, robiłam to co zwykle, poszłam się spotkać z Charliem, pomogłam pani Devensbee, oraz nakarmiłam kotki od pana Brunleya. Charlie to kolega, jest w moim wieku, lubimy razem się spotykać. Pani Devensbee to stara kobieta, zawsze myję jej samochód, a pan Brunley prowadzi schronisko zwierząt.
-Julie! – Zawsze witali mnie tak samo.
Jedynie Charlie mówił czasem. – Hejka Łamaczu!
Mówił tak, dlatego że kiedyś złamałam mu niechcący rękę, kiedy biegaliśmy po lesie. Charlie jest brunetem, ma ciemno brązowy odcień skóry, ale nie jest mulatem.
Wieczorem,  zrobiłam sobie kubek gorącej czekolady, wiem że nie powinnam pić na noc takiej słodyczy, bo mama zawsze powtarzała, że będą się niszczyć zęby, ale ta noc była wyjątkowa. Wszyscy zebraliśmy się na altance, ja, mama, tata, Charliego też zaprosiliśmy, przyszli też koledzy i koleżanki rodziców, których imion nie specjalnie znam. Tej nocy miał pojawić się deszcz meteorów, ahh piękne widowisko, jedyne w swoim rodzaju. Meteory przemieszczające się w postaci spadających gwiazd po niebie. Wszyscy czekaliśmy, aż to zjawisko nadejdzie, najpierw zrobiliśmy swego rodzaju piknik, aż pierwsze gwiazdy zaczęły przelatywać nad gołym niebem. Z tego powodu, wszyscy chwyciliśmy się za ręce, z mojej prawej był Charlie, a z lewej tata, i pomyśleliśmy życzenia. Moje było takie „Proszę, aby tata przestał szukać tego potwora i w końcu zachowywał się jak normalny ojciec, zaczął ze mną rozmawiać o zwykłych rzeczach, bawił się ze mną i wypływał na zatokę nie po to, aby szukać Caddiego, lecz na przykład na ryby, których w tych wodach nie brakuje.” Całą noc oglądaliśmy gwiazdy, późnym rankiem, gdy byłam okropnie śpiąca, przeniesiono mnie jakoś do łóżka. Późnym popołudniem wstałam, roztrzęsiona, po całej nocy przy gwiazdach, mało kiedy nie śpię w nocy, więc nie jestem przystosowana do tego trybu życia. Umyłam się i poszłam do kuchni.
-Gdzie tata? – Spytałam mamę, czekając w futrynie drzwi.
-Dzień dobry śpioszku. – Powitała mnie ciepłym uśmiechem. – Tata? On poszedł nad zatokę, znowu próbuje szczęścia, pewnie po tej nocy coś w nim pewnie się odrodziło na nowo.
Nie miałam nigdy ochoty na taką gadaninę, zwykle to się wkurzam i odchodzę jak ktoś mi nie powie prosto z mostu. Moje marzenie legło w gruzach, przez jego własne. Eh czemu moja gwiazdka nie była silniejsza? Poszłam pośpiesznym krokiem na miejsce, gdzie zwykle czekam na tatę.
-Znowu tropi tę bestię. – Pomyślałam.
-Tato tam nic nie ma! – Krzyczałam jak wariatka.
-Ależ jest córciu, wiem to, wiem że w końcu mi się uda!
Do reszty zgłupiał, nigdy nie da się złapać takiego stwora, nawet jeśli by na serio istniał. Z irytacją poszłam do domu drogą okrężną. Nagle usłyszałam krzyki, krzyki taty. Wszystko we mnie zamarło, bałam się. Nagle odzyskałam świadomość i pobiegłam nad brzeg. Tata unosił się na wodzie na jednej części rozbitej łódki, coś co tam było, zatopiło też sonar taty. Weszłam do wody, chciałam podpłynąć do niego. Gdy krzyknął. – Nie! Nie zbliżaj się!
Patrzyłam, jak się męczy, strach go sparaliżował.
-Tato!
-Nie Julie! Wreszcie mam świadomość, że to ta bestia! To koniec moich poszukiwań!
W tym momencie naprawdę, chciałam tam podpłynąć żeby tylko krzyknąć, że do reszty zwariował. Przestałam słuchać, co do mnie mówi, weszłam do wody, najpierw sięgała mi do kolan, potem do ramion, aż w końcu płynęłam do niego nie sięgając stopami dna. Coś popchnęło mnie i zanurzyłam się cała pod wodą, widziałam tylko długi ogon. Wypłynęłam. Już miałam dopłynąć do ojca, gdy coś wyskoczyło ponad wodę i zatopiło, część łodzi wraz z ojcem.
-Niee! – Krzyczałam.
To był największy koszmar mojego życia. Szybko zjawiła się straż przybrzeżna. Wyciągnęli mnie z wody, cała drżałam.
-To nie może być prawdą. – Mówiłam pod nosem.
Wszyscy z zaciekawieniem i strachem czekali na moje zeznania.

--------------------------------

I jak? Czekam na opinie ^^ i te dobre i te złe, tylko proszę, żeby złe były uzasadnione, a nie napisane po to żeby mnie zdołować.

Welcome, welcome, welcome.

Witam na nowym blogu z moim opowiadaniem ;)
Na imię mi Julia, ale możecie mówić Julka, lub Jula, ale jak kto woli.
Do napisania opowiadania zachęciły mnie blogi moich przyjaciółek, których opowiadanka są
nieziemskie. Lubię Igrzyska Śmierci, W Pierścieniu Ognia, i Kosogłosa, najlepsza trylogia jaką kiedykolwiek czytałam. Mój ulubiony kolorek to zielony {więc nie zdziwcie się jak go będzie za dużo ^^}.
To tyle o mnie, teraz trochę o bohaterce.

Oczywiście główną bohaterką jest dziewczyna o imieniu Julie {tak wiem, jestem kreatywna}.
Ma 17 lat, mieszka w Kolumbii Brytyjskiej, nad zatoką Cadboro, gdzie żyje okropny potwór {coś na kształt Potwora z Loch Ness}. Ma przyjaciela o imieniu Charlie. Jej ojciec był kryptozoologiem i zginął w tragicznym "wypadku". Mieszka razem ze swoją matką.

O reszcie dowiecie się w trakcie czytania ;)