środa, 19 grudnia 2012

7. „Dowody”


Rozdział 7 „Dowody”
-Więc co zrobimy? – Pytam się.
Shon myśli chwilę.
-Pamiętasz jak wspominałem ci o łódce?
-Nie możemy szukać potwora sami. – Odpowiadam. – Jesteśmy za młodzi i nikt nam nie pozwoli płynąć na schwytanie jego.
Na chwilę milczymy.
-A może znajdziemy jakiegoś specjalistę od potworów w internecie?
-Może… To chodźmy do mnie.
-Dobra.
Idziemy szybszym tempem niż wcześniej, aż docieramy na skraj lasu.
Wchodzimy na dróżkę, a potem na mały chodnik przy ulicy. Omijamy domy i ogródki. W końcu docieramy do mojego domu.
-Mamoo! Jestem! Muszę z kolegą sprawdzić coś na komputerze!
-Dobrze. – Odpowiada mama z kuchni.
-Dzień dobry proszę pani. – Mówi Shon.
-Oo dzień dobry!
Wchodzimy do mojego pokoju i od razu włączamy komputer.
Wpisuję na klawiaturze: <<kryptozoologia Canada>>
Długo szukamy, aż nagle w oko wpadła mi jedna strona o nazwie ‘Mark Wales – kryptozoologia. Poszukiwania Canada.’
-Dzwonimy do niego! – Odzywa się nagle Shon.
-Canada jest wielka. Skąd możesz wiedzieć, że będzie mu się chciało tu przyjeżdżać?
-Zobacz. Ma swoje biuro w Vancouver.
-Z parę godziny jazdy samochodem i statkiem.
-To tak mało w porównaniu do tego co ma odkryć tutaj.
Biorę telefon i wykręcam numer.
-Tylko powiedz, że mamy dowody. – Mówi Shon.
Telefon odbiera kobieta, więc zaczynam się denerwować.
-Halo? – Mówi kobieta ponurym głosem.
-Cz… czy mogę mówić z panem Wales’em?
-Tak. Proszę chwilkę poczekać. – Odpowiada po czym zaczyna głośno wołać. – Wales! Ktoś do ciebie! Czyli inaczej dobra wiadomość dla twojej kariery!
Czyli, że jego firma podupada. Dobrze będzie jeśli mu pomożemy, ale chcę w zamian, żeby on pomógł nam.
-Tak słucham? – Mówi w końcu pan Wales.
-Pan Wales? – Pytam, aby wzbudzić w nim zainteresowanie sprawą.
Nagle mój głos przybiera postać ironicznego i bezwzględnego.
-Tak to ja. – Odpowiada.
-Dzwonię do pana, bo słyszałam, że zajmuje się pan potworami.
-No. Niezupełnie. Jestem kryptozoologiem. Badam badam bardzo niezwykłe istoty i niewyjaśnione sytuacje.
-Aha. – Mamrocze. –Mam dla pana informację, że miasto nawiedza potwór.
-Potwór? Jaki potwór?! – Mówi nagle Wales. – Znaczy się… jaka istota?
Shon zaczyna chichotać pod nosem z mojej strategii.
-Kilkunastometrowa bestia pływa w zatoce Cad… Cadboro.
-Caddy?! – Wykrzykuje nagle mężczyzna?
-Hmm... nie wiem jak się nazywa ten potwór, ale ważne by pan pomógł go złapać.
-Och oczywiście! Zrobię wszystko dla poprawienia sobie wizerunki! – Wykrzykuje.
-Myślałam, że dla nauki. – Pytam podejrzliwie.
-To też, ale wie pani. Nikt od dawna nie wznosił skargi na potwory!
Wtedy zdębiałam. Tak się ucieszył, że nawet zamiast słowa ‘istoty’ użył ‘potwory’.
-Wie pan jak to jest. Raz na wozie raz pod wozem. A więc przyjadę po pana, spotkamy się w Sidney w Canadzie.
-Oczywiście. Mam tam biuro. Będę na panią czekał na ulicy i w mieście podanym na mojej stronie: markwale…
-Znamy pańską stronę i za parę godzin będziemy. Proszę tylko powiedzieć: ma pan łódź i te inne rzeczy?
-Yyy oczywiście, że mam. Nie byłbym wtedy naukowcem, gdybym… nie miał.
-To dobrze, ja dziękuję i do widzenia. – Mówię.
-Ah do widzenia! Do widzenia! – Wykrzykuje Mark.
Rozmowa rozłącza się.
-I jak? – Pyta Shon.
-Mamy po niego jechać. – Odpowiadam z uśmiechem.
Nagle zaczynamy krzyczeć z radości, a kiedy mama wchodzi zapraszamy ją i opowiadamy jej to, czego dokonaliśmy, co się dowiedzieliśmy i całej prawy o Caddym.
-Córciu. Chciałam cię jak najbardziej odwodzić od tego pomysłu, ale twoja zawziętość jest tak wielka, że byłabym złą matką, gdybym ci nie ufała i nie wierzyła, że ci się nie uda.
Po tych słowach czuję się cudownie. Mama obiecała, iż będzie trzymać kciuki. A Shon załatwi jakoś samochód.
-To kiedy możemy jechać? – Pytam.
-Kiedy chcecie, tylko żebyście nie przyjechali bez niczego. – Odpowiada z uśmiechem.
Chwilę później Shon wstaje i mówi. – Idę po samochód.
Zapewne wie, że nie długo nie wytrzymam i chcę jechać teraz.
-Hahah Shon nie śpiesz się. – Mówi mama.
30 minut później Shon stoi przed domem razem z autem.
W drzwiach mama daje mi torby z piciem i jedzeniem.
-Możecie być głodni. – Mówi.
-Dobrze mamo ja idę pa! – Odpowiadam wychodząc.
Razem z Shonem machamy jej przez kilka minut i odjeżdżamy.
-Jak myślisz? Co powie na to, że jesteśmy dziećmi z małą ilością dowodów? – Pytam.
-Spokojnie. On chce tylko swojej sławy.
Jedziemy już drugą godzinę. Po drodze mijamy pełno ładnych krajobrazów, a gdzie nie gdzie domki mieszkalne.
-Ahh gdyby oni wiedzieli, co się ma stać, kiedy kalendarz pokaże jakiegoś stwora. Szczęścia mają mniej, gdyż ocean jest daleko, a jest także pełno innych potworów. – Wzdycham.
-Racja. Jeślibyśmy im powiedzieli to na pewno, byli by przygotowani.


------------------------------------------------------

Niestety "Caddy" za niedługo się skończy ;(
Nadal myślę jak zakończyć całe opowiadanie.
Jest ono strasznie krótkie. Ma teraz 7 rozdziałów a do końca brakuje mi z kilka.
Mam nadzieję, że wytrzymacie tak jak i ja, ponieważ mam już pomysł na kolejne opowiadanie.
Dam wam mój art, który przedstawia (od lewej) Charliego, Julie i Shona.

EDIT: Do rozdziału wkradł się jeden błąd, który naprawiłam, a mianowicie; bohaterowie
mają się spotkać z Mark'iem Wales'em w Sidney w Kanadzie.


wtorek, 11 grudnia 2012

6. „Dopuścić parę promieni”

No i w końcu kolejny rozdział. Piszcie komentarze z opinią. ;)
------------------------------------------------------------------


Rozdział 6 „Dopuścić parę promieni”
W nocy słyszałam stukot kropel o okno, jednak nie chciało mi się otwierać oczu. Większość nocy nie spałam. Następnego ranka wstałam bardzo wcześnie.
-Musisz się jeszcze przygotować. – Mówi mama.
-Jasne, spakuję wszystko do mojego starego plecaka.
Łapczywie wrzucam wszystko i ubieram się. Po spakowaniu wychodzę z domu i idę do Shona.
<<puk puk>>
Shon otwiera drzwi i patrzy się na mnie stojącą pod małym baldachimem i prawie przemoczoną.
-Gdzieś wyjeżdżasz? – Pyta.
-Nie. Wymyśliłam biwakowanie, żeby pójść do lasu.
-Ale to niemożliwe, żeby zegar teraz zadziałał. – Mówi ze szyderczym uśmiechem na ustach.
-A niby jak to?! – Pytam.
-A niby tak to, że potrzebna jest świeża rosa, a nie oberwanie chmury.
-Za chwilę może przestać padać. A wtedy co?
-Oj, uwierz. Nie przestanie.
Moja twarz nieruchomieje. Przez własną głupotę okłamałam kolejny raz mamę. Zaczynam płakać.
-I co ja mam teraz zrobić?! Okłamałam moją mamę…
-… bo nie pomyślałaś – Dokańcza Shon.
-Wielkie dzięki.
-Dobrze, zrobimy tak: wejdziesz do mnie do domu, jak chcesz to możesz zanocować i zadzwonisz do twojej mamy i ją przeprosisz.
-Mam przepraszać?! – Wybucham. – Też coś!
-Ona pewnie się martwi, ale ci zaufała. A ty swoją zarozumiałością nawet jej nie potrafisz przeprosić.
W tym momencie zagotowało się we mnie ze wstydu i wściekłości na samą siebie. Szybko jednak ochłonęłam.
-Okej… Jeśli nie chcesz to nie. – Odzywa się Shon.
-CZEKAJ! – Mówię i zatrzymuję zamykające się drzwi nogą.
-Co?
Czuję jak pojawiają mi się rumieńce.
-Cz… czy mogę zostać u ciebie na noc? – Pytam.
-Jasne.
Shonowi pojawia się uśmiech od ucha do ucha. Bierze mój ciężki plecak i zaprasza mnie do środka.
Wchodzę do małego drewnianego domku. Shon postawia moją torbę obok schodów.
-Ładnie tutaj. – Mówię.
-Dzięki.
-Nigdy nie byłam u ciebie w domu. A tak w ogóle gdzie twoja mama?
-Na delegacji.
Po chwili piorun uderza niedaleko nas. Cała zaczynam drżeć. Strasznie boję się piorunów. Nigdy przedtem nie byłam z kimś sam na sam podczas burzy, dlatego nikt dotąd nie wiedział o moim lęku. Shon zasłania okna bordowymi zasłonami.
-Boisz się burzy? – Pyta.
-Może trochę. – Odpowiadam.
-Mam pomysł. – Mówi Shon. – Zrobimy sobie biwako-piknik tutaj.
-W twoim domu?
-Jasne. Czemu nie? Zaraz skoczę po koc i coś do jedzenia.
Przykucam i kiedy Shon przychodzi z rzeczami na mini piknik od razu pomagam mu go urządzić. Najpierw bierzemy koc i układamy na środku małego salonu. Potem rozstawiamy jedzenie, talerze i sztućce. Gdy wszystko jest gotowe rozkładamy się na kocu i zabieramy się za jedzenie.
-To od kiedy boisz się burzy? – Pyta nagle Shon.
-Czy ja wiem? Od zawsze. – Odpowiadam.
-A dlaczego? – Zdumiewa się.
-Oj to jest takie dziwne?! – Wściekam się.
-Nie, nie, nie. Ja tylko…
-Yhh. Tylko co?
-Nic. – Mówi i przysuwa się bliżej mnie.
-No. A ty boisz się czegoś?
Shon nagle poczerwieniał.
-Hah widzę te rumieńce. Powiedz. Ja swoją tajemnicą ujawniłam.
-Boję się… samotności...
Po tych słowach jego twarz jest czerwona jak burak.
-Samotności? Ale jak to? Przecież nie jesteś sam. – Mówię i przytulam się do niego.
-Ale kiedy będę. Kiedy ciebie zabraknie.
Odsuwam się i patrzę mu prosto w oczy.
-Ja cię nie opuszczę. – Odpowiadam i całuję go.
Jego usta są ciepłe i pełne miłości. A nasze pocałunki jak wymiana zdań na temat kto kogo kocha bardziej. Nagle przewracamy się na koc, lecz nadal jesteśmy w uścisku.
Nagle dzwoni telefon. Shon wstaje i odbiera.
-Pani jest mamą Julie? – Mówi Shon do słuchawki telefonu.
No tak! Moja mama. Czyli mistrzyni w przerywaniu cudownych chwil.
-Nie. Julie tu nie było. – Odpowiada Shon.
Pewnie zrozumiał o co chodzi. W końcu odkłada słuchawkę i uśmiecha się.
-Hehehe nie ma to jak biwakować w domu.
Ja także śmieję się. Shon podchodzi do okna i odsłania zasłony. Przestało padać.
-To idziemy? Świeża rosa czeka.
Shon podaje mi ręke i pomaga wstać z koca. Szybko sprzątamy nasz mały piknik i wybieramy się do lasu. Po drodze widzimy pełno kałuż.
Nagle docieramy do zegara.
-Co teraz? – Pytam.
-Rosa powinna odbić promienie słoneczne, które muszą się skupić pod takim katem, pod którym pada teraz słońce.
-Czyli wiedząc, że 1 stopień obrotu Ziemi trwa 4 minuty, a do promienia światła dochodzącego do gnomona brakuje...
-Pięciu stopni.
-Musimy czekać 20 minut.
-Dokładnie.
Stoimy nieruchomo.
-I co my mamy robić przez te 20 minut? – Pytam.
Nagle skupiony promień światła wskazuje na totem orła. Cztery minuty później zaczął wskazywać na totem niedźwiedzia. Później na totem sępa. Następnie na totem wilka. Minęło już dwanaście minut i cały ten czas staliśmy nieruchomo patrząc na przemieszczające się światło. Brakowało jeszcze ośmiu minut. Po kolejnych czterech minutach światło wskazywało totem ni to człowieka, ni to bestii z dziwnymi oczami. Powoli światło zaczęło się zbliżać do gnomonu, aż w końcu zawiesiło się i pozostało nieruchomo na 19 minucie czekania. Wszystko zawirowało. Czuję się jak w karuzeli. Totemy się przemieściły. Shon złapał mnie za rękę. W końcu wszystko wróciło do normy.
-Wszystko w porządku? – Pyta się Shon.
Tak. A u ciebie?
-Też.
Nagle światło naszło na gnomon i cień wydobyty z niego przeszył jeden z totemów, który został wcześniej pomieszany wraz z innymi.
Ten totem przedstawiał straszną twarz. Coś na kształt smoka, czy węża.
-Caddy. – Powiedzieliśmy obaj w jednej chwili.
Po paru minutach słońce opuściło gnomon i poszło dalej.
-I po co nam to było?! – Krzyczę. – Wiem już! Caddy powraca!
-Julie…
-Zabije go! Zabije tego stwora choćbym ja sama miała zginąć!
-Julie!
-Co?!
-Popatrz…
Odwracam wzrok. Widzę, że światło nie zaprzestało swojej wędrówki. Teraz zaczęło wskazywać jakby mały otwór pod jedną ze pozostawionych tam skał. Podchodzimy tam. Shon odgarnia mech i naszym oczom ukazuje się napis „Kto poczeka ten pozna więcej”. Wkładam rękę pod tą skałę. Zaciskam tylko zęby, żeby nie było tam nieprzyjemnych lokatorów, takich jak pająki, żmije czy węże.
Powoli sunę ręką coraz głębiej i czuję materiał. Wyciągam go. Wyciągniętym przedmiotem jest skrzynka owinięta właśnie materiałem.
-Otwieramy na trzy. – Mowię.
-Raz.
-Dwa.
-Trzy.
Po otworzeniu widzimy pełno kartek i rysunków, na których jest umieszczony podpis „Joseph Antonie Wales”.
-Kolejny poszukiwacz Caddiego? – Mówi Shon.
-Czyli, że nie jesteśmy jedyni.
Shon bierze do ręki kilka kartek z rysunkami i zaczyna je oglądać.
-Ale patrz. Tu jest nie tylko wąż morski. Jest też…
-Wilk, niedźwiedź, dziwny człowiek, orzeł.
-Nawet więcej.
-Ehh. – Wzdycham.
-Gdy byłem mały… – Zaczyna. - … słyszałem wiele legend i mitów odnośnie każdego z tych zwierząt, czy potworów ukazanych na totemach.
-Inaczej; zegar słoneczny jest jak kalendarz i ukazuje, który potwór i kiedy nawiedza to miasto.
-Tak.
-Okropne.
Bierzemy skrzynkę i chowamy do niej z powrotem znaleziska. Odchodzimy, ale najpierw wracam, by wyjąć gnomon z ziemi.

sobota, 1 grudnia 2012

5. „Rozdrapywanie ran”

Nareszcie kolejny rozdział. Myślę, że opłacało się czekać ;)
-----------------------------------------------------------------


Rozdział 5 „Rozdrapywanie ran”
-To nie może być prawda. – Mówię kołysząc się, jakbym miała zaraz upaść.
-Niestety jest. – Odpowiada. – Musimy kogoś powiadomić.
-Kogo?! Kto nam uwierzy?! Wszyscy uważali tatę za idiotę!
-Nie mów tak! – Krzyczy Shon.
-Ale to prawda!
Chwytam jeden z dzienników taty, próbuję uderzyć nim Shona, gdy nagle wysypują się z niego kartki.
-Co to? – Pytam widząc rysunki.
-To potwór. – Shon chwyta jeden ze szkiców. – Caddy. – Dokańcza.
Nagle wszystko jak przez mgłę mi się przypomina, długą szyję, wielkie płetwy, głowę wielbłąda.
-Ty też go widziałeś prawda? – Pytam Shona.
Zamurowało go tak jak mnie.
-Tak. – Odpowiada.
Schodzimy ze strychu, ja nadal trzymam dziennik.
-Mam takiego kumpla… on ma bardzo dobrą łódź – Rozpoczyna mówić.
-I ty myślisz że złapiemy potwora? – Pytam.
-Przecież o to ci przez te wszystkie lata chodziło, czyż nie?
-Musze to przemyśleć, ale obiecaj mi jedno: nikomu o tym nie powiesz bez mojej zgody i działania na temat Caddiego podejmujemy razem.
Chłopak kiwa głową.
Następnego dnia ubieram się i wcześnie wychodzę z domu. Idę tam, gdzie mnie nogi same poniosą, czyli do lasu. Przedzieram się przez gęstwinę drzew i staję na małej łączce. Szybko ją pokonuję i idę dalej poruszona zapachem sosen, jodeł i świerków. W końcu natrafiam na wielki głaz. Już wiem, że to w tym miejscu tata szukał śladów po dawnej cywilizacji. Omijam głaz. W pewnej chwili nadeptuję na coś dziwnego. Pochylam się i zgarniam wierzchnią warstwę mchu. Ujawnia się przede mną wielki totem z głową orła. Powoli się odsuwam i napotykam plecami kolejny totem. Tym razem z głową wilka. Energicznie odpycham się i uświadamiam sobie, że znajduję się w środku kręgu totemów. Niektóre z nich są poprzewracane, zapewne przez trzęsienia, lub deszcze. W miejscu gdzie stoję jest mała dziura. Od razu orientuję się do czego służy. Biorę się do pracy. Zaczynam podnosić przewrócone totemy, odgarniać mech i ziemię z ich drewnianej faktury i w końcu wbijam w dziurę prosty patyk ułożony pod odpowiednim kątem. I oto przed moimi oczami ukazuję się zegar słoneczny.
-Czemu nie działa?! – Pytam się sama siebie rozłoszczona.
Oczywistą sprawą jest brak odpowiedniej ilości promieni słonecznych.
-Za dużo drzew! – Mówię i biegnę do domu.
Mijam wszystkie miejsca spotkane wcześniej, nie wiem skąd, ale pamiętam tą drogę. Na skraju lasu spotykam Charliego, który mnie zatrzymuje.
-Czego chcesz? – Pytam.
-Chcę cię przeprosić. – Mówi i odgarnia mi włosy z czoła.
-Nie chcę twoich przeprosin.
-Może i ich nie chcesz, ale ja nie przestane o tobie myśleć aż do śmierci.
-Czyli musisz zginąć, żebyś się ode mnie odczepił.
-Tak.
-Dobrze wiedzieć. – Odpyskuję.
-Dziwię się tobie.
-Dlaczego?
Charlie przykuca a ja z nim.
-Chcesz zniszczyć naszą przyjaźń.
Oburzam się.
-Nie! To ty ją tyle lat niszczyłeś!
-Jak uważasz. Szukałem cię tylko, żeby ci zadać pytanie.
-W jakie? – Pytam z niezadowoleniem.
-Julie. Wyprowadzam się. Sam… Chcę żebyś ze mną zamieszkała.
-Oszalałeś! Nie opuszczę Kolumbii!
-Okej. W takim razie musimy się pożegnać.
Odsuwam się w momencie, w którym Charles podaje mi rękę na dowiedzenia. Chwytam ją i przytulam Charlesa po przyjacielsku. W tym momencie nie obchodzi mnie to, jak się zachował, ani jak bardzo mnie zranił. Nie chcę żeby się wyprowadzał, ani nie chcę wyprowadzić się z nim. Chcę żeby było tak jak kiedyś.
Powoli całuję go w policzek.
Uśmiechając się mówi – Szkoda tylko, że nie zrobiłaś tego wcześniej.
Odchodzi.
Po tej sytuacji stoję jak słup. Nagle orientuję się, że miałam iść po Shona, aby pokazać mu moje znalezisko. Odzyskuję rozsądek i zaczynam biec. W końcu jestem przed jego domem. Pukam do jego drzwi jak oszalała, dopiero gdy otworzył drzwi ciągnę go za rękę do lasu.
-O co chodzi? Przez całą drogę nie odzywasz się ani słowem.
-Muszę ci coś ważnego pokazać.
Po kilkunastu minutach docieramy do tego miejsca.
-Oto miejsce, które chciałam ci pokazać.
Shon patrzy z niedowierzaniem na totemy, aż zauważa o co mi chodzi.
-To zegar.
-Dokładnie. – Potwierdzam.
-Po co tutaj jest zegar?
-Nie mam pojęcia, ale kiedy dopuścimy światło to się dowiemy.
-Jak my mamy to zrobić? Drzewa są stare, a nie potrafimy się wspinać na modrzewie.
-Wystarczy je wyciąć.
-Zwariowałaś?!
-Nie.
-Nie pozwolę ci na to. To zbyt niebezpieczne, a nikt nie może się o tym miejscu dowiedzieć.
Odgarniam grzywkę i patrzę na niego.
-A więc co chcesz zrobić? – Pytam.
-Moim zdaniem to nie przypadek, że tylko tutaj jest najwięcej modrzewi.
-Czyli?
-Musimy poczekać na zimę.
-Nie będę czekała kilku miesięcy, to za długo.
-Ale nie mamy innego wyjścia. – Mówi Shon.
-Ja mam pomysł. – Odpowiadam patrząc na świecące coś na szczycie jednego drzewa. – Zobacz! Tam na czubku coś się świeci.
-Raczej odbija światło.
-Tak! To jest woda! Musimy poczekać na deszcz!
-Nie padało już od paru tygodni. – Ciągnie Shon.
-Dlatego za niedługo może być deszcz. A teraz chodźmy już do domu.
-Okej.
Wracamy pośpiesznym krokiem, gdyż zaczyna się ściemniać. Shon odprowadza mnie pod dom i żegnamy się trzymając kciuki na to, aby za niedługo padało.
-Czemu nie było cię cały dzień? – Pyta mama.
-Yy… Bawiłam się z małą kuzynką Louisy.
-Aha. I co tam u niej?
-U kuzynki?
-Nie. Co tam u Louisy?
-Aaaa dobrze.
-No to super. – Mówi.
-Mamo, oglądałaś dziś prognozę pogody? – Pytam zaciekawiona.
-Tak. – Mama bierze do ręki gazetę i zaczyna przewracać kartki.
-I jak?
-Niestety, jutro ma padać.
-Sss serio?
-Tak. Czemu się tak zachowujesz?
-Bo chciałam jutro biwakować w lesie.
-W deszcz? – Pyta mama z niedowierzaniem.
-TAK! Znaczy. Chcę nauczyć się przeżycia w dziczy.
Zaczynam wymyślać niestworzone rzeczy.
-Bez przesady. Możesz spać w namiocie ale przeżycia nie będziesz się uczyć. Weźmiesz jedzenie i inne potrzebne rzeczy.
Uradowana wybiegam z pokoju i idę na górę. Przygotowuje się do spania: myję się, ubieram. I nareszcie ląduję w swoim łóżku pogrążona w myślach.