wtorek, 11 grudnia 2012

6. „Dopuścić parę promieni”

No i w końcu kolejny rozdział. Piszcie komentarze z opinią. ;)
------------------------------------------------------------------


Rozdział 6 „Dopuścić parę promieni”
W nocy słyszałam stukot kropel o okno, jednak nie chciało mi się otwierać oczu. Większość nocy nie spałam. Następnego ranka wstałam bardzo wcześnie.
-Musisz się jeszcze przygotować. – Mówi mama.
-Jasne, spakuję wszystko do mojego starego plecaka.
Łapczywie wrzucam wszystko i ubieram się. Po spakowaniu wychodzę z domu i idę do Shona.
<<puk puk>>
Shon otwiera drzwi i patrzy się na mnie stojącą pod małym baldachimem i prawie przemoczoną.
-Gdzieś wyjeżdżasz? – Pyta.
-Nie. Wymyśliłam biwakowanie, żeby pójść do lasu.
-Ale to niemożliwe, żeby zegar teraz zadziałał. – Mówi ze szyderczym uśmiechem na ustach.
-A niby jak to?! – Pytam.
-A niby tak to, że potrzebna jest świeża rosa, a nie oberwanie chmury.
-Za chwilę może przestać padać. A wtedy co?
-Oj, uwierz. Nie przestanie.
Moja twarz nieruchomieje. Przez własną głupotę okłamałam kolejny raz mamę. Zaczynam płakać.
-I co ja mam teraz zrobić?! Okłamałam moją mamę…
-… bo nie pomyślałaś – Dokańcza Shon.
-Wielkie dzięki.
-Dobrze, zrobimy tak: wejdziesz do mnie do domu, jak chcesz to możesz zanocować i zadzwonisz do twojej mamy i ją przeprosisz.
-Mam przepraszać?! – Wybucham. – Też coś!
-Ona pewnie się martwi, ale ci zaufała. A ty swoją zarozumiałością nawet jej nie potrafisz przeprosić.
W tym momencie zagotowało się we mnie ze wstydu i wściekłości na samą siebie. Szybko jednak ochłonęłam.
-Okej… Jeśli nie chcesz to nie. – Odzywa się Shon.
-CZEKAJ! – Mówię i zatrzymuję zamykające się drzwi nogą.
-Co?
Czuję jak pojawiają mi się rumieńce.
-Cz… czy mogę zostać u ciebie na noc? – Pytam.
-Jasne.
Shonowi pojawia się uśmiech od ucha do ucha. Bierze mój ciężki plecak i zaprasza mnie do środka.
Wchodzę do małego drewnianego domku. Shon postawia moją torbę obok schodów.
-Ładnie tutaj. – Mówię.
-Dzięki.
-Nigdy nie byłam u ciebie w domu. A tak w ogóle gdzie twoja mama?
-Na delegacji.
Po chwili piorun uderza niedaleko nas. Cała zaczynam drżeć. Strasznie boję się piorunów. Nigdy przedtem nie byłam z kimś sam na sam podczas burzy, dlatego nikt dotąd nie wiedział o moim lęku. Shon zasłania okna bordowymi zasłonami.
-Boisz się burzy? – Pyta.
-Może trochę. – Odpowiadam.
-Mam pomysł. – Mówi Shon. – Zrobimy sobie biwako-piknik tutaj.
-W twoim domu?
-Jasne. Czemu nie? Zaraz skoczę po koc i coś do jedzenia.
Przykucam i kiedy Shon przychodzi z rzeczami na mini piknik od razu pomagam mu go urządzić. Najpierw bierzemy koc i układamy na środku małego salonu. Potem rozstawiamy jedzenie, talerze i sztućce. Gdy wszystko jest gotowe rozkładamy się na kocu i zabieramy się za jedzenie.
-To od kiedy boisz się burzy? – Pyta nagle Shon.
-Czy ja wiem? Od zawsze. – Odpowiadam.
-A dlaczego? – Zdumiewa się.
-Oj to jest takie dziwne?! – Wściekam się.
-Nie, nie, nie. Ja tylko…
-Yhh. Tylko co?
-Nic. – Mówi i przysuwa się bliżej mnie.
-No. A ty boisz się czegoś?
Shon nagle poczerwieniał.
-Hah widzę te rumieńce. Powiedz. Ja swoją tajemnicą ujawniłam.
-Boję się… samotności...
Po tych słowach jego twarz jest czerwona jak burak.
-Samotności? Ale jak to? Przecież nie jesteś sam. – Mówię i przytulam się do niego.
-Ale kiedy będę. Kiedy ciebie zabraknie.
Odsuwam się i patrzę mu prosto w oczy.
-Ja cię nie opuszczę. – Odpowiadam i całuję go.
Jego usta są ciepłe i pełne miłości. A nasze pocałunki jak wymiana zdań na temat kto kogo kocha bardziej. Nagle przewracamy się na koc, lecz nadal jesteśmy w uścisku.
Nagle dzwoni telefon. Shon wstaje i odbiera.
-Pani jest mamą Julie? – Mówi Shon do słuchawki telefonu.
No tak! Moja mama. Czyli mistrzyni w przerywaniu cudownych chwil.
-Nie. Julie tu nie było. – Odpowiada Shon.
Pewnie zrozumiał o co chodzi. W końcu odkłada słuchawkę i uśmiecha się.
-Hehehe nie ma to jak biwakować w domu.
Ja także śmieję się. Shon podchodzi do okna i odsłania zasłony. Przestało padać.
-To idziemy? Świeża rosa czeka.
Shon podaje mi ręke i pomaga wstać z koca. Szybko sprzątamy nasz mały piknik i wybieramy się do lasu. Po drodze widzimy pełno kałuż.
Nagle docieramy do zegara.
-Co teraz? – Pytam.
-Rosa powinna odbić promienie słoneczne, które muszą się skupić pod takim katem, pod którym pada teraz słońce.
-Czyli wiedząc, że 1 stopień obrotu Ziemi trwa 4 minuty, a do promienia światła dochodzącego do gnomona brakuje...
-Pięciu stopni.
-Musimy czekać 20 minut.
-Dokładnie.
Stoimy nieruchomo.
-I co my mamy robić przez te 20 minut? – Pytam.
Nagle skupiony promień światła wskazuje na totem orła. Cztery minuty później zaczął wskazywać na totem niedźwiedzia. Później na totem sępa. Następnie na totem wilka. Minęło już dwanaście minut i cały ten czas staliśmy nieruchomo patrząc na przemieszczające się światło. Brakowało jeszcze ośmiu minut. Po kolejnych czterech minutach światło wskazywało totem ni to człowieka, ni to bestii z dziwnymi oczami. Powoli światło zaczęło się zbliżać do gnomonu, aż w końcu zawiesiło się i pozostało nieruchomo na 19 minucie czekania. Wszystko zawirowało. Czuję się jak w karuzeli. Totemy się przemieściły. Shon złapał mnie za rękę. W końcu wszystko wróciło do normy.
-Wszystko w porządku? – Pyta się Shon.
Tak. A u ciebie?
-Też.
Nagle światło naszło na gnomon i cień wydobyty z niego przeszył jeden z totemów, który został wcześniej pomieszany wraz z innymi.
Ten totem przedstawiał straszną twarz. Coś na kształt smoka, czy węża.
-Caddy. – Powiedzieliśmy obaj w jednej chwili.
Po paru minutach słońce opuściło gnomon i poszło dalej.
-I po co nam to było?! – Krzyczę. – Wiem już! Caddy powraca!
-Julie…
-Zabije go! Zabije tego stwora choćbym ja sama miała zginąć!
-Julie!
-Co?!
-Popatrz…
Odwracam wzrok. Widzę, że światło nie zaprzestało swojej wędrówki. Teraz zaczęło wskazywać jakby mały otwór pod jedną ze pozostawionych tam skał. Podchodzimy tam. Shon odgarnia mech i naszym oczom ukazuje się napis „Kto poczeka ten pozna więcej”. Wkładam rękę pod tą skałę. Zaciskam tylko zęby, żeby nie było tam nieprzyjemnych lokatorów, takich jak pająki, żmije czy węże.
Powoli sunę ręką coraz głębiej i czuję materiał. Wyciągam go. Wyciągniętym przedmiotem jest skrzynka owinięta właśnie materiałem.
-Otwieramy na trzy. – Mowię.
-Raz.
-Dwa.
-Trzy.
Po otworzeniu widzimy pełno kartek i rysunków, na których jest umieszczony podpis „Joseph Antonie Wales”.
-Kolejny poszukiwacz Caddiego? – Mówi Shon.
-Czyli, że nie jesteśmy jedyni.
Shon bierze do ręki kilka kartek z rysunkami i zaczyna je oglądać.
-Ale patrz. Tu jest nie tylko wąż morski. Jest też…
-Wilk, niedźwiedź, dziwny człowiek, orzeł.
-Nawet więcej.
-Ehh. – Wzdycham.
-Gdy byłem mały… – Zaczyna. - … słyszałem wiele legend i mitów odnośnie każdego z tych zwierząt, czy potworów ukazanych na totemach.
-Inaczej; zegar słoneczny jest jak kalendarz i ukazuje, który potwór i kiedy nawiedza to miasto.
-Tak.
-Okropne.
Bierzemy skrzynkę i chowamy do niej z powrotem znaleziska. Odchodzimy, ale najpierw wracam, by wyjąć gnomon z ziemi.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz