sobota, 27 października 2012

4. „Nie można być spokojnym”


Rozdział 4 „Nie można być spokojnym”
Diabełek jednym susem dopadł myszkę zrobioną przez moją mamę.
-Brawo! Brawo! – Mówię.
-To jeszcze nic, uszyłam mu także ciepły kojec.
Uśmiecham się i biorę kotka na ręce.
-Lubi cię. – Mama podnosi pustą miskę po jedzeniu od Diabełka.
-Taak. – Odkładam go.
Kot od razu biegnie na swój kojec.
-Dziś sobota, pomożesz mi odkurzać i sprzątać.
-Dobrze.
Przygotowałam wszystko co należy; płyny do mycia podłóg i szyb,  szmatki, zmiotki i inne.
Zaczynamy sprzątać.
-Ja umyję kuchnię a ty łazienkę.
-Okej. – Mówię i idę z całym sprzętem do łazienki.
Po paru godzinach cały dom lśni czystością.
-No, opłaciło się. – Uśmiecha się mama.
-Tak. To już wszystko?
-Niezupełnie. – Odpowiada i jej mina zmienia się na poważną. – Został jeszcze strych, pozamiatałabym tam, ale plecy mnie strasznie bolą, więc jeśli mogę cię prosić.
-Jasne, już idę.
Nagle dzwoni dzwonek do drzwi. Mama podbiega i otwiera, po chwili woła. – Julie ktoś do ciebie.
-No nie, na pewno Charlie, mam go dość, już nie można być samemu.
Podchodzę i widzę Shona, odruchowo zamykam mu drzwi przed nosem. Nie chcę ich ponownie otworzyć, ale mama patrzy się na mnie ze zdziwieniem, więc z wyniosłą twarzą otwieram je ponownie.
-Musimy pogadać. – Słyszę i Shon zaciąga mnie na spacer.
Idziemy lasem, dziwnie się czuję idąc tutaj z Shonem, gdyś zawsze bawiłam się tutaj z Charliem, ale postanawiam o nim już nic nie myśleć, tak jakby nie istniał.
-Więc o czym chciałeś pogadać?
Nagle stanęliśmy.
-Po pierwsze chciałbym się pogodzić.
-Będzie mi trochę trudno.- Mówię i spuszczam mój wzrok, który ciągle udaje wyższość nad każdym.
-Ym.. Po drugie… chciałbym cię o coś spytać.
-O co?
-Nie chcę do tego wracać, ale kiedy twój tata jeszcze żył, mój przekazał mu coś ważnego.
Po tych słowach łzy pojawiają mi się pod oczami.
-Co takiego mu przekazał? – Pytam.
-Magnetofon.
Odwracam głowę w jego stronę.
-Czyli wyciągnąłeś mnie z domu specjalnie po jakiś stary głupi magnetofon?! – Krzyczę.
-Przepraszam, ale on jest dla mnie bardzo ważny.
Kolejny raz wściekam się na Shona, jak on mógł?!
-Dobrze. – Mówię. -Choć po ten magnetofon.
Shon bardzo się ucieszył, nie wiem dlaczego, ale nawet krzyknął z radości, widać, że mało go interesuje mój ból.
-Dzięki, dzięki, dzięki, dzięki!!!
Shon podbiega i tuli jak najmocniej. Widocznie nie mam jak się uwolnić, dopiero potem Shon zmniejsza uścisk i wolno przykłada swoje usta do moich. Czuję miłe ciepło i pogrążam się na chwilkę w nim, dopiero później odzyskuje świadomość i odpycham Shona.
-Co jest?! – Krzyczę. – Chciałeś tylko ten swój głupi magnetofon, nie pogrążaj sytuacji, topór wojenny nie został zakopany doszczętnie.
-Przepraszam ja tylko, nie mogłem się opanować z radości.
-To minie, nadal nie wiem po co ci ten grat.
-Dobrze, zapomnijmy o tym.
-Na to się mogę jedynie zgodzić.
Idziemy do mojego domu skrótem. Otwieram drzwi.
-Mamo?!
-Tak?
-Wiesz gdzie mogę znaleźć rzeczy taty?
Mama przypatrzała się Shonowi przez chwilkę.
-Są na strychu. – Odpowiada.
-Ah, miałam tam pozamiatać.
-Nic nie szkodzi, zrobisz to później, ja teraz muszę iść na zakupy.
-Dobrze, pa.
-Pa. – Wychodzi zostawiając nas samych.
-Chcesz się czegoś napić? – Proponuję.
Shon kiwa głową.
-A więc, chodźmy.
Podchodzimy do korytarza w którym nie ma drzwi.
-A więc, gdzie to jest? – Pyta Shon.
Pokazuję mu palcem małe wejście w suficie.
-Nie ma drabiny. – Mówi.
-Od dawna nie było, bo tam nie wchodziliśmy.
Chwilkę się zastanawiamy.
-Mam pomysł. – Odzywa się Shon. – Ale musisz mi zaufać.
-To będzie trudne. – Mówię w myślach.
-A więc jaki?
-Podniosę cię i wejdziesz na strych, potem pomożesz mi wejść.
Przewracam oczami.
-Nie lepiej poszukać drabiny? – Pytam.
-Z tego co wiem, ostatnio ją pożyczyłaś panu Brunleyowi.
-A skąd to wiesz?! – Pytam z irytacją.
-Widziałem jak zanosiłaś.
-Dobra, zrób mi stopień.
Shon złożył ręce i wskoczyłam jedną nogą na nie, później podniósł mnie, bałam się, że spadnę i tak długo się usadawiałam aż skończyłam siedząc mu na ramionach.
-Teraz otworzę klapę, spróbuj mnie utrzymać.
-Jesteś lekka jak piórko, pójdzie łatwo.
Otwieram starą klapę i próbuję się czegoś chwycić aby wejść na strych.
-Mam coś. – Mówię gdy czuję że chwyciłam się mocno przybitej deski w podłodze, wystającej ponad inne.
Zaczęłam się wspinać trzymając się deski. Jakoś się wgramoliłam, teraz wystarczy poszukać czegoś do wciągnięcia Shona.
-Mam linę! – Krzyczę.
-Okej, teraz zahacz ją o coś.
-Robi się.
Zahaczam ją o mocne gwoździe wbite w ścianę, w których wystaje tylko koniuszek. Zrzucam jeden kawałek liny przez wejście.
-Już wchodzę. – Mówi Shon i zaczyna się wspinać.
Przytrzymuję gruby sznur na wypadek, gdyby miał się zerwać. Po paru chwilach Shon wdrapał się na strych.
-Teraz szukajmy magnetofonu. – Mówi.
Na strychu jest pełno pudeł wypełnionych książkami, starych instrumentów, na środku stoi biurko z zamkniętą teczką.
-To biurko taty. – Mówię.
Shon przestaje myśleć na chwilę o tym czego szuka i za moim pozwoleniem obejmuje mnie, bo widzi, że nie za dobrze się tutaj czuję.
-Julie. – Mówi. – Przepraszam, że musisz tutaj być.
-Nie szkodzi, nie mogę cały czas żyć przeszłością. – Ulatniam się z uścisku i podchodzę do zakurzonej szafki, na której leży mała szkatułka.
-Zapewne mojej mamy. – Uśmiecham się.
Shon otwiera ją i prosi bym wyciągnęła rękę. W tej chwili zawiesza mi na niej srebrną bransoletkę, która składa się z małych błyszczących haczyków splecionych jeden pod drugim.
-Dzięki. – Mówię. – Teraz szukajmy.
Podchodzimy do biurka i zaczynamy szperać po półkach. Znalazłam notesy, mapy i inne. Shon poszedł dalej i także znajdował notesy.
-Julie! – Nagle woła.
-Tak?
-Chodź tu szybko! – Mówi.
Podbiegam zaciekawiona jego znaleziskiem, przede mną stoi coś wielkiego zakrytego płachtą. Shon zdejmuje materiał i ukazuje się przed nami wielki radar, na ziemi leży magnetofon. Chłopak podnosi go.
-Gdzieś tu jest włącznik. – Zaczynam majstrować przy urządzeniu.
Znajduje go i włączam. Nagle wszystko zaczyna migać różnymi kolorami a na ekranie ukazuje się zielony okręg z wieloma punktami.
-Popatrz tutaj. – Shon włącza magnetofon i odzywa się głos ojca.
„Drugi lipca 2008 roku, Zatoka Cadboro.
To już kolejny miesiąc moich poszukiwań wraz z Robertem i ekipą badamy zaburzenie pola magnetycznego w tym rejonie. Ostatnimi czasy znacznie wzrosło, co spowodowało zmiany klimatyczne.  Jeśli tego nie powstrzymamy może pojawić się wielka burza magnetyczna. Największe takie zaburzenia zanotowaliśmy w Szkocji nad jeziorem Loch Ness, na Florydzie, w Gambii i także tutaj, w Kolumbii Brytyjskiej oraz w wielu innych miejscach, w których rzekomo żyją mityczne morskie istoty. Zwykle indukcja pola magnetycznego Ziemi wynosi 30 mikrotesli, ale na dzień dzisiejszy wynosi ona aż 40. Podejrzewamy o to… Caddiego…”
Przykucam nie mogąc złapać tchu.
-Julie? – Pyta Shon. – Nic ci nie jest?
-W porządku. Dobrze się czuję. – Podnoszę się.
-Jeśli chcesz, możemy stąd wyjść. – Proponuje.
-Nie! – Krzyczę. – 30 mikrotesli… 30 mikrotesli… Ile teraz wynosi?
Shon patrzy na radar z niedowierzaniem.
-38 – Mówi. -Caddy wraca na brzeg…

sobota, 20 października 2012

3. „Po zebraniu smutków”


Dzisiaj natchnione przez mojego kotka Diabełka ^^, za kolejny rozdział dziękuję Syli za pomysł.
-----------------------------------------------------------

Rozdział 3 „Po zebraniu smutków”
Budzę się i widzę, że nadal mam na sobie sukienkę.
-Chcę wymazać to z pamięci. – Mówię sama do siebie.
Zdejmuję sukienkę i półnaga biegam po pokoju w poszukiwaniu moich starych ubrań. Kwiatek w moich włosach doszczętnie się pogniótł. Idę się umyć.
-Dzień dobry słoneczko. – Mówi mama, gdy myję zęby.
-Dzń dbry. – Mówię, ale pasta w ustach mi przeszkadza.
-Dobrze spałaś? – Pyta się.
Wypluwam pastę.
-Ah, dobrze, dobrze.
Wychodzę z łazienki.
-Przygotowałam dla ciebie twoje ulubione śniadanie. – Mówi mama jakby chciała zaraz zaśpiewać.
-Yhhh. – Mamroczę i powoli jem śniadanie.
Nagle mama przysiada się do mnie.
-Jak było na balu? – Mówi pijąc kawę.
-Am, dobrze. Zakończenie było fajne.
Mama patrzy na mnie z lekkim zdumieniem.
-Tak? A kto to jest Shon?
Krztuszę się herbatą.
-A taki jeden, syn od byłego kolegi taty.
Mama nadal mnie bacznie obserwuje.
-Od Roberta?
-Tak.
-Uroczy chłopak. – Mówi mama po czym pociąga łyk kawy.
Patrzę się na nią jak osłupiała.
-A o co chodzi?
Mama odkłada kawę.
-No bo, przyszedł wczoraj późnym wieczorem i przyniósł twoją torebkę.
Czuję jak nasuwają mi się na język najgorsze słowa, którymi obsypałabym Shona, ale mama zauważa moje rumieńce.
-Dobrze, jest ładny, ale żeby zostawić torebkę i kazać mu ją przynieść?!
-Sam ją przyniósł, ja nawet nie pamiętałam, że ją tam zostawiłam.
-Aha.
Wstaję i odchodzę od stołu.
-Nie jesz już?
-Nie mam apetytu.
Wybiegam z domu. Jestem zła, ale muszę jeszcze pomóc pani Devensbee, dzisiaj zajmuję się jej kotem Reginaldem.
-Dzień dobry!
Podbiegam do drewnianej furtki. Reginald od razu mnie przywitał swoim przyjaznym miałczeniem.
-Witam Julie, dzisiaj jade do mojej kuzynki Louisy, proszę cię zajmij się domem, gdy mnie nie będzie.
-Oczywiście.
Reginald ostatni raz żegna się z właścicielką. Lubię tego kota, mimo iż jest już stary, jest on prawdziwym bohaterem. Kiedyś, gdy dom pani Devensbee płonął cały od ognia, kot miałczał, mruczał i szturchał śpiącą jeszcze właścicielkę.  Gdyby nie ugryzł ją w nogę i nie zbudził tym samym, pewnie spalili by się żywcem.
-Do widzenia! – Krzyczę, gdy pani wyjeżdża samochodem spod bramy.
-No Reginald, zostaliśmy sami.
W tym momencie kot biegnie do domu, nigdy tak nie zrobił, zawsze czekał gdy Devensbee zniknęła z pola widzenia, dlatego idę za nim. Zwierzę prowadzi mnie na strych i umyka w starych szpargałach.
Gdy słyszę miałczenie odwracam się, dochodzi ono z dużego pudełka. Otwieram je i widzę: 5 małych kotów, są cudowne, rudo-czarne z białymi skarpetkami. Wyciągam telefon i dzwonię do Devens.
-Hallo – Odzywa się głos w telefonie.
-Pppani Devensbee?
-Tak?
Z trudem mówię to, szczęście i przerażenie walczą ze sobą. –Mmmyśle, że Reginald to Regina.
-Słucham? A czemuż to?
-No boo… Znalazłam na strychu pudło z kotkami.
-Co?! Już jade!
Po 30 minutach właścicielka pojawia się w drzwiach.
-Moje maleństwo! – Krzyczy i bierze Reginalda, a może Reginę na ręce. – Ah co ja z nimi zrobię? Szóstka to już za dużo jak dla mnie.
-Mogę pomóc je sprzedawać. – Proponuję.
-Nie mogę brać pieniędzy za zwierzęta, oddamy je.
Zgadzam się, od razu tworzę tabliczkę z ogłoszeniem i biorę pudełko do ręki, robię dwie dziury na bokach i przewiązuję przez nie tasiemkę, tak przygotowaną skrzynkę zakładam na szyję, dzięki czemu nie muszę jej ciągle trzymać pod pachą. Gotowa ruszam do znalezienia małym kotkom nowego domu.
-Koty małe koty, za darmo kto chce niech podaruje im nowy dom!
W tym momencie ktoś wpada na mnie z tyłu.
-Uważaj jak chodzisz baranie! Ja tu mam żywe zwierzęta!
Jest to Charlie.
-Hej! Baranie? Aż tak mnie nienawidzisz?
Mimika mojej twarzy została nienaruszona, nadal jestem zła i widać to pod każdym względem.
-Co to? – Pyta się zaciekawiony.
-Koty. Aż taki ślepy jesteś?
-Słuchaj, nie gniewaj się za tamto z Anabelle już nic mnie nie łączy.
-A co mnie to? – Odkładam pudełko z kotami na ziemię.
-Wiem, że zawsze chciałaś byśmy byli razem, ale nie dopuściłaś by nasza przyjaźń się rozpadła. – Chwyta moje ręce, które drżą pokusą przyłożenia mu w twarz.
-To nie potrzebne, już dawno mnie to nie obchodzi i to co kiedyś czułam zniknęło. – Odpycham go.
-Niemożliwe. Nie będziesz na mnie zła na wieki, przecież to Shon cię upokorzył nie ja.
-Sprawa Shona jest tylko między mną a nim. A teraz zostaw mnie, muszę oddać te koty w końcu.
Biorę pudełko i odchodzę. Nagle dostaje sms’a: „Nie pozwolę ci odejść”, nie obchodzi mnie to, spoglądam w tył zostawiając kamienną twarz, Charlie patrzy się na mnie tak samo poważnie, odwracam się.
Na chodniku zaczepiam dużo osób z prośbą o przygarnięcie kota, dobrze że tutaj jest wiele miłośników tych zwierząt, pierwsze 3 koty uzyskały nową rodzinę, zostały jeszcze dwa. Niestety dwóch kotków już nikt nie chciał wziąć, ale i tak jestem uradowana, że zostały tylko dwa. Wracam do pani Devens.
-Ah świetnie! Ród mojego Reginalda się powiększył co nie koteczku? – Mówi z uśmiechem na ustach.- Tak, a oto twoja wypłata, wiem, że dostajesz tylko trochę co miesiąc, ale za to jestem ci bardzo wdzięczna i chciałam ci dać ją wcześniej.
-Bardzo dziękuję, ale co zrobimy z tymi dwoma kotkami?
-Hmm… Mam pomysł, za twoją pomoc nie tylko dostaniesz pieniądze, ale i kota, twoja mama zawsze chciała takiego mieć i na pewno ty też, są piękne, kto by się nie oparł temu urokowi?
-Dziękuję, ale co z tym drugim?
-Tego drugiego wezmę ja, Reginald stęsknił by się jakby nie było przy nim jego dzieci, a z racji tej, że został jeszcze jeden będzie uradowany.
-Bardzo dziękuję, ja już idę do zobaczenia!
-Do zobaczenia.
Biorę kota na ręce, jest cały czarny, ma zabójczy wzrok i widać, że z niego istny diabełek, dlatego tak go nazwałam „Diabełek”.
Wracam z nim do domu, mama od razu wita nas swoim uśmiechem, bardziej wita kota niż mnie, ale ja też się cieszę z niego.

niedziela, 14 października 2012

2. „Zakończenie szkoły”


Rozdział 2 „Zakończenie szkoły”
Dzisiaj po 4 latach od tego zdarzenia nadal mam w sercu pustkę pozostawioną po moim ojcu oraz głupocie przez którą się tak nacierpiałam. Po za tym za kilka dni kończy się szkoła, to nawet dobrze gdyż za bardzo nie lubię chodzić do szkoły, ale i tak nie zważając na naukę, fajnie było uciekać z lekcji wraz z Charliem.
Na zakończenie mama przygotowała mi czarną sukienkę na ramiączkach, jest piękna.
-No, to do której klasy idzie po wakacjach moja księżniczka? – Mówi mama wpinając mi we włosy piękny kwiat.
-To nie ważne, zawsze jest to samo, uczymy się i zapominamy. – Odpowiadam.
Mama poprawia mi fryzurę.
-Jest już wystarczająco dobrze. – Śmieję się.
-Racja.
Mama podchodzi do lustra zakrytego przez płachtę, zrobiła to specjalnie, aby ją odsłonić w kluczowym momencie.
Odsłania materiał i nagle widzę przed sobą dorosłą pannę, nie tą która pomaga pani Devensbee, ani panu Brunleyowi, nie tą która ucieka z lekcji wraz z Charliem i od dzieciństwa wielka zagadka zatoki Cadboro spoczywa w jej głowie.
-Jesteś piękna. – Mówi mama całując mnie lekko w czoło.
Nagle dzwoni dzwonek do drzwi.
-Ja otworzę! – Krzyczę.
Za drzwiami stoi Charlie.
-Fajny garniak. – Mówię z szyderczym uśmieszkiem na ustach.
-Fajna kiecka Łamaczu.
Wchodzi i spogląda na mnie , czuję się trochę skrępowana, zwykle patrzy się na mnie z góry, a teraz jego wzrok jest całkiem inny.
Nagle wchodzi mama.
-He he Charlie jak ci się podoba ta sukienka? – Mówi mama wiedząc, że mnie to do reszty dobije.
Charlie jest jak kolega, prawda kiedyś się w nim kochałam, ale to było bardzo dawno, póki nie poznał Anabelle. W tej chwili, gdy mama zdołowała mnie, Charlie odwrócił wzrok.
-Tak, jest piękna. – Tym razem jego głupi uśmieszek zmienił się w wyraz podziwu. Widać te słowa bardzo uszczęśliwiły mamę, która podała mi małą, pasującą do stroju torebkę. Z domu wychodzimy jako przyjaciele, a nie jako para. Nie trzymamy się za ręce, ani nie obejmujemy, idziemy kołysząc się na wszystkie strony, goniąc za sobą i popychając nad okropne kałuże. Nie idziemy brzegiem zatoki, gdyż wszyscy wiedzą, że to miejsce omijam z daleka, więc gdy chodziłam do szkoły, albo omijałam to miejsce szerokim łukiem, albo mama mnie podwoziła samochodem.
-Kolejny rok i kolejna klapa. – Odzywa się nagle Charlie.
-Hahaha, co znowu oblałeś?
-Mate a ty?
-W tym roku obeszłam się bez jedynek.
Znowu zaczynamy sobie dogryzać, to nawet dobrze bo nie znoszę, gdy on zawiesza wzrok i się na mnie patrzy.
W końcu zatrzymujemy się przed szkołą, omija nas pani z matematyki, omija nas tak jak ja omijam brzeg zatoki, to z powodu Charliego. Zatrzymujemy się także z takiego powodu, że Charlie czeka na Anabelle. Nie cierpię jej, nie dlatego że oczarowała swoim „uroczym” uśmieszkiem Charliego, ale dlatego, że upokorzyła mnie kiedyś, nazywając mojego tatę „świrem”. Wtedy chciałam wydrapać jej oczy i odgryźć głowę. Więc zawsze kiedy ona się do nas dokleja, ja stoję cichutko i słucham tego jak robi wszystko przy zaszpanować Charliemu. Robi to by mnie upokorzyć jeszcze bardziej, a tak po za tym dla niej Charlie jest tylko dla niej na pokaz, chodzą razem jako para i ona się nim chwali i jego ładną „buźką”, jak to mówi przy swoich koleżankach, aby zaimponować innym. Tym razem chwyciła Charlesa za dłoń i mnie zostawiła w tyle. No nic, idziemy dalej.
Nagle Anabelle zauważa plamę na czarnym garniturze Charliego.
-O fuj! Co to jest?! –Krzyczy.
Nie powiem, bardzo się uśmiałam w duchu, gdy rozzłoszczona wydziera się jak wariatka na małą, tyciusieńką plamkę z błota w którego trochę popchnęłam Charlesa.
-Ah, to tylko błoto. – Mówi Charlie strzepując zaschniętą plamkę z gustownego garnituru.
-Tylko błoto?! – Wścieka się.
Szkoda, że teraz nie mam popcornu, bo to jest jak kino, patrzę jak żyła na jej czole ma zaraz eksplodować.
-Ty wiesz, że tym swoim „tylko błotem” możesz mi, znaczy nam zepsuć dobrą reputację?!
-Wściekasz się o byle co, patrz już nie ma.
Nagle wybucham śmiechem tak głośnym, że osoby które stoją przed szkołą, gapią się na mnie ze ogromnym zdziwieniem i chęci dowiedzenia się, z czego robię z siebie idiotkę.
-Julie! – Wykrzykują razem Anabelle i Charlie.
Powoli uspokajam się i wchodzimy po schodach do budynku. Jak zwykle wałęsam się po szarym końcu, parka zakochanych idzie przodem. Głowę mam spuszczoną i podnoszę ją akurat wtedy, gdy Charlie się odwraca w moim kierunku i o dziwo nie robi głupiej miny, tylko znowu zawiesza wzrok na tym jak sama, spokojnie idę za najpopularniejszą parką w szkole. Dobrze, że za chwilę będziemy mieć wolne na parę miesięcy, wtedy nie będą się spotykać w ogóle.
-Ymm… Julie? – Mówi.
W tym samym momencie idziemy wolniej, a Anabelle odwraca się też w moją stronę.
-Czemu idziesz za nami? – Dokańcza.
-Bo… - Mówię.
-Bo ona obstawia tyły. – Odpowiada Anabelle.
-Oj przestań, chodź tutaj. – Powiedział to i chwycił nas obie pod ramiona.
Czuję jak pojawiają mi się rumieńce, zwykle to tylko biegaliśmy po dżunglowym lesie, przytulaliśmy się do siebie, gdy było nam zimno, ale to na osobności. Ciekawe jak teraz się czuje Ana, gdy idziemy jak przyjaciele a nie jak on i ona para a ja piąte koło u wozu.
-Czy to konieczne? – Mówi Anabelle.
-Tak. – Mówi z uśmiechem Charlie.
Ana miała dostać szału, gdy nagle przed nas wyskoczył Montie i pstryknął nam zdjęcie do gazetki szkolnej. Ostatni rok w tej szkole dobiegł końca, wszyscy dorośliśmy, ja też oczywiście. W końcu wszyscy zebraliśmy się w jednej dużej sali i rozpoczęliśmy ceremonię ukończenia szkoły. Po ceremonii jedna rzecz, która może mnie jeszcze zdołować to bal. Oczywiście nie muszę iść na ten bal, ale Charlie tak długo mnie prosił, aż się zgodziłam. To było nawet dziwne, bo Charles nie lubi bali, ale pewnie ta lafirynda go poprosiła, albo i nawet wymusiła, żeby poszedł. Kolejna godzina na balu minęła, stoję oparta o ścianę, gdy nagle Shon, ładny brunet, jest synem byłego kolegi od mojego taty. Podchodzi do mnie i prosi o taniec.
-Okej i tak nie mam co robić. – Odpycham się od ściany i podaję Seanowi rękę.
Lekko wirujemy na parkiecie, szczerze powiedziawszy to nigdy nie czułam się taka lekka. Shon to prawdziwy mistrz tańca. W pewnej chwili zderzam się z kimś plecami, to jest Anabelle. Teraz jej żyła
na pewno nie wytrzyma tego ciśnienia. Wścieka się zapewne o to, że zniszczyłam jej wieczór i to ona ma być gwiazdą. Mi to pasuje, może być nawet rozgwiazdą, ale chwili przyjemności nie może mi odebrać.
-Co ty robisz?! – Rozzłoszczona pyta.
-Tańczę.
O mało co nie pokazałabym jej języka.
-To się nazywa taniec?! Ruszasz się jak hipopotam i depczesz po moich butach!
-Nie moja wina, że znajdują się właśnie pod moimi stopami.
W tym momencie Shon i Charlie próbują nas odciągnąć od siebie.
-Przestań Julie, ona nie jest tego warta. – Mówi Shon.
Nawet nie wiedziałam, że wie jak mam na imię, zapewne pamięta jak pomagałam tacie przy łodzi, ale żeby aż pamiętać moje imię?
Wybiegam z sali, niestety takie osoby jak Shon i Charlie nie dają za wygraną i biegną za mną. Proszę, teraz Ana ma całe pomieszczenie tylko dla siebie i dla swojego wielkiego ego.
Pierwszy chwyta mnie Shon, razem siadamy na schody przed szkołą.
Następuje ta niezręczna cisza.
-Zapewne nie pamiętasz mnie. – Odzywa się po chwili.
Nic nie mówię.
-Mój tata przyjaźnił się z twoim ojcem.
Nadal się nie odzywam.
-To ja wezwałem straż przybrzeżną tamtego dnia.
W tej chwili pierwsza łza ścieka mi po policzku.
-I nie zrozum mnie źle, ale…  … Ja też widziałem co się wtedy wydarzyło.
Wtedy jakby piorun we mnie uderzył. Zrywam się ze schodów i rzucam z pięściami na niego.
-Widziałeś to?! Ja byłam jedynym świadkiem! Ja! A jak pytali o kogoś kto też to widział to siedziałeś cicho! Wyszłam na wariatkę!
Nagle ktoś odciąga mnie od mojej „ofiary”, to był Charlie. Próbuję się wyrywać. W tej chwili Charlie uderzył mnie w twarz. Skurczam się z bólu i leżę na schodach, wypłakuję się w jego spodnie. Charlie przykuca do mnie, a ja go odpycham. Biegnę do domu.